czwartek, 22 grudnia 2011

po cichu

W same święta pewnie nie będzie okazji, więc postanowiłam już teraz, cichaczem, zamieścić tutaj życzenia. Zatem do dzieła :)

Życzę Wam, żeby w nadchodzących dniach ubóstwo małego Boga-Człowieka ubogaciło Was i dodało Wam siły we wszystkich biedach, które pewnie przyjdą kiedyś.

Życzę Wam, żeby w Waszych sercach zagościła cisza, jaką może dać tylko nadejście Oczekiwanego, oraz żeby z tej ciszy narodził się hymn uwielbienia.

Życzę Wam, żeby Chrystus był dla Was zawsze Osobą pierwszą i najważniejszą, tak jak dla Najświętszej Panny.

Życzę Wam, żeby pomimo trudności Wasza wiara nie gasła nigdy, tak jak nie gasła wiara mędrców, zmierzających za gwiazdą na Wschodzie.

wtorek, 20 grudnia 2011

wzajemnie

Może właśnie o to chodzi, żeby czasem pozwolić innym zadziałać za siebie. Innym i Innemu. Nie zawsze wszystko musi być po mojemu.

Roraty docenia się najlepiej wtedy, kiedy dobrowolnie decyduje się zostać w domu. I sens Adwentu się wtedy też docenia. Bo nie chodzi o to, żeby było dużo, szybko, intensywnie, męcząco. Chodzi raczej o to, żeby było dobrze, mądrze, z miłością do Boga, do siebie i do ludzi.

Tematem dzisiejszego dnia w moim cichym życiu jest miłość do siebie. Jak mam kochać Boga i bliźniego, jeśli nie kocham samej siebie? ... a bliźniego swego jak siebie samego - czasem jest tak, że są to najgorsze życzenia wobec tego bliźniego. A Boga? Jeśli nie przeznaczam choćby części swojego serca, swoich sił, swojej duszy dla siebie, to jak mogę ich całość przeznaczyć dla Boga?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

nienacek

Jeśli coś jest trudne, nie znaczy, że jest niewykonalne.

ALE:

Jeśli coś jest wykonalne, to wcale nie znaczy, że musi zostać wykonane. Amen.



Najważniejsze słowa przychodzą znienacka.

czwartek, 8 grudnia 2011

nadzieja zawieść (zawieźć?) nie może

O ileż łatwiej byłoby bez tego wszystkiego. Bez przejmowania się wiarą czy jej brakiem, bez wertowania ksiąg w poszukiwaniu odpowiedzi niezależnych ode mnie, bez wsłuchiwania się w siebie i w innych, i jeszcze w Kogoś ponad tym wszystkim. Bez zrywania się nad ranem, bez urywania się wieczorem, bez rozumienia, bez myślenia.

Bez Adwentu też.

Bez nadziei.

O ileż łatwiej by było, gdyby wraz z pierwszą niedzielą Adwentu w serce automatycznie wlewała się odmierzona porcja tej nadziei, żeby starczyło do Wigilii. A tu lipa. Każdego dnia trzeba walczyć. Każdego dnia nadziei jakby mniej. Czy w rzeczywistości więcej?

Proszę o modlitwę.

środa, 7 grudnia 2011

Duch wieje, kędy chce

Dziś ostatni dzień rekolekcji akademickich u wrocławskich dominikanów - głosi o. Wojciech Dudzik OP. Brak mi słów na opisanie ich. Rewelacyjne, świetne, wspaniałe, mądre, głębokie, uderzające - to wszystko za mało. Może to tylko moja kondycja domaga się właśnie tego. A może właśnie to jest ten czas i ta osoba dla nas wszystkich.

Nadzieja. Ciągle nadzieja. We wszystkim. W dobrem i złem. Nawet dla zapierającego się Piotra - nadzieja, bo Jezus się za niego modlił.

Pytanie, dlaczego takiej nadziei nie dał Judaszowi. Dlaczego jakoś go nie umieścił w swoich planach w taki sposób, żeby się w nich sam odnalazł. Ale to może na kiedy indziej.

czwartek, 24 listopada 2011

Bóg-bud

Sztuką ogromną jest budowanie miłości. Zwłaszcza budowanie miłości na miłości Chrystusowej, a nie zamiast niej. Trochę to przypomina stąpanie po linie zawieszonej na dużej wysokości. Jeśli stracisz równowagę, to mała jest szansa, że do niej wrócisz.

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

niedziela, 30 października 2011

kwiatki

Pogaństwo to inaczej poganianie innych.

A moim bliźnim jest ten, kto urodził się w tym samym roku, co ja.

Chyba zostanę fanką Mszy dla dzieci. Pod warunkiem, że księża się zastosują do nowego Mszału, z którego wyrzucono przecież Modlitwy Eucharystyczne dla dzieci.

środa, 12 października 2011

chluba

Dziś trochę ekshibicjonistycznie.

W moim pokoju na ścianie wisi krzyż, stylizowany na krzyż św. Damiana. Kontury postaci i innych obiektów wokół Chrystusa są złocone. Kiedy siedziałam ostatnio przed nim, światło padało na niego w taki sposób, że wszystkie te złocenia zamazywały sens i treść obrazów. W tym natłoku blasku tylko ciało Chrystusa dawało spokój, ciszę, jakąś ponadracjonalną pewność.

Pierwszy raz od... dawna.

Wniosek: trzeba doceniać, co się ma.

niedziela, 9 października 2011

evviva l'arte

Tym razem nic religijnego.

Ostatnio przechadzałam się po wrocławskiej Galerii Dominikańskiej (z dominikanami ma tyle wspólnego, że stoi przy placu nazwanym tym imieniem). Miałam trochę wolnego czasu i w związku z tym oglądałam wystawione w pasażu na poziomie -1 obrazy studentów wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. Są tam wystawione w ramach jakiegoś konkursu dla klientów galerii.

Przechadzając się między licznymi płótnami, z których niektóre naprawdę są bardzo ciekawe i wartościowe, pomyślałam, że to chyba znak naszych czasów. Galeria handlowa, w zależności od potrzeb, przyjmuje też rolę galerii sztuki. Mogę obejrzeć obrazy, a może nawet spotkać ich autorów, w przerwie między obiadem w restauracji typu fast food a zakupami w odzieżowym molochu sieciowym lub ekskluzywnym salonie obuwniczym. Nie tylko więc zakupy nie wymagają więc rytuału odwiedzin kilku różnych lokalizacji. Sztuka również dostępna jest na zawołanie, a do tego darmowo.

Czy zatem dochodzimy do punktu, w którym sztuka jako taka nie będzie już potrzebowała rytuału ze strony obserwatora? Doświadczyliśmy już sztuki użytkowej, doświadczamy sztuki wychodzącej do widza. Czy jednak wychodzenie do widza oznacza, że widz dla spotkania ze sztuką nie musi przekraczać siebie w żadnym wymiarze? Ani psychicznym, ani fizycznym, ani czasowym, ani żadnym innym? Może z nią obcować z siatami wypchanymi zakupami albo z lodem/ciastkiem/hamburgerem w ręku? A niebawem pewnie także w domowych kapciach i piżamie?

czwartek, 6 października 2011

najwyższym dobrem

Świeżo skończona lektura Ut unum sint, encykliki o ekumenizmie Jana Pawła II, została cudownie skomentowana przez Pismo święte. Bowiem zaraz po przeczytaniu ostatnich zdań natknęłam się w Drugim Liście do Koryntian na takie słowa:
Jeżeli ktoś jest przekonany, że należy do Chrystusa, niechże znów weźmie sobie pod rozwagę i to, że my również, podobnie jak on, jesteśmy Chrystusowi.
(2 Kor 10,7)


W tym wszystkim chodzi właśnie o to, żeby mieć przed oczami Chrystusa, zawsze na pierwszym miejscu. To On jest tu najważniejszy, a nie nasze przestrzeganie praw. W końcu On sam nas od Prawa uwolnił, sam je wypełnił.

Bo to, że w Kościele katolickim istnieje pełnia środków zbawienia, a w innych wspólnotach tylko jej cząstki, nie znaczy, że owe inne wspólnoty należy tępić. Raczej z miłością pomagać im dojść do owej pełni - do Kościoła, jednego, świętego, katolickiego i apostolskiego.

Błogosławię Pana, który dał mi rozsądek,
bo serce napomina mnie nawet nocą.
Zawsze stawiam sobie Pana przed oczy,
On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje
.

(Ps 16,7-8)

czwartek, 29 września 2011

anielsko

W związku z dzisiejszym świętem spróbowałam wyguglować coś na temat Archaniołów. Jedną z pierwszych stron, jakie się wyświetliły, była ta, tworzona przez niejaką panią Andrzejewską. To, co tam znalazłam, zadziwiło mnie niepomiernie. Po krótkim przeglądzie innych podstron nieco mi się rozjaśniło pod kopułą.

Na podstronie o aniołach autorka strony pisze tak: W moim życiu Anioły zajmują szczególne miejsce. Są dla mnie Światłem, są wsparciem i są czymś więcej: nadzieją, ze nasze modlitwy, westchnienia i marzenia o duchowości odnajdują sens. Piszę często, ze wierzę w Anioły, ale zgodnie z definicją w moim stosunku do Aniołów nie ma wcale wiary - jest pewność, miłość i wiedza, bo są One dla mnie tak oczywiste, jak drzewo rosnące za oknem. Od kiedy jest mi dane odczuwać inne energie, odbierać ich obecność, kwestia kontaktu i obcowania z Aniołami przestała być rozważana jako wiara lub nie. To raczej doświadczanie. Na początku uczyłam się rozpoznawać co manifestuje się obok, jakiego rodzaju energia, jak się przejawia, czego chce - jeśli w ogóle czegoś chce. Potem latami uczyłam się pracować najpierw z niższymi energiami - bo to rzecz jasna trudniejsze - potem z Aniołami. Dzisiaj już wiem, kiedy się pojawiają... Zweryfikowałam swoją wiedzę z innymi osobami, które mają podobny lub całkiem inny dar odbioru niewidzialnych energii. To na pewno w znacznym stopniu pomaga pracować z Aniołami. Coś już świta?

Jeśli dodamy do tego niejakie Karty Anielskie, astrologię, czakry, żywioły i inne niesamowitości, o których autorka szeroko się rozpisuje, sytuacja staje się jasna.

Czy w człowieku, będącym wszak homo religiosus, głód religii jest tak silny, że musi tworzyć swoją własną, żeby się w pełni odnaleźć? Chyba należałoby zapytać, o jakie odnalezienie chodzi - o odnalezienie siebie w religii czy odnalezienie religii w sobie?

Jeśli celem takiego gmatwania jest odnalezienie religii w sobie, to po cóż sięgać po byty i pojęcia pochodzące z innych, zewnętrznych religii? Nauka o aniołach ma proweniencję żydowską, została również rozwinięta przez chrześcijan. Czakry to pojęcie systemów wschodnich. Czy kompilowanie ich ze sobą i z innymi jest odnajdywaniem religii (duchowości) w sobie, czy może tworzeniem bytu fałszywego - wewnętrznie sprzecznego? (Fałszywego już choćby przez to, że immanencję, wewnętrzność, beztrosko przemienia z transcendencją, zewnętrznością).

Tu wychodzi to założenie religii chrześcijańskiej, które gwarantuje jej obiektywność, mianowicie założenie transcendencji Boga, Absolutu, wobec Jego stworzeń. Boga, a więc także duchowości i zbudowanej na niej religii, nie można szukać tylko w sobie, skoro Bóg ze Swej natury jest na zewnątrz. Duchowość zatem, realizująca się w każdym poszczególnym człowieku, jest czymś wobec niego zewnętrznym, bo odzwierciedla Boga w człowieku w ogóle, w ludzkości, jeśli można tak powiedzieć. Dlatego chrześcijaństwo nie poszukuje na siłę tego, co wygodne. Transcendencja, a także związana z nią obiektywność, nie musi być wygodna. Ona po prostu jest.


Archaniołowie Michale, Gabrielu i Rafale, módlcie się za nami!

poniedziałek, 26 września 2011

tak nas, Chryste, w Swoim złącz Kościele

Moja praca licencjacka, już przecież napisana i obroniona, ciągle daje o sobie znać.

Jeśli bowiem modlę się pod wpływem daru języków, duch mój wprawdzie się modli, ale umysł nie odnosi żadnych korzyści. Cóż przeto pozostaje? Będę się modlił duchem, ale będę się też modlił i umysłem; będę śpiewał duchem, będę też śpiewał i umysłem. Bo jeśli będziesz błogosławił w duchu, jakże na twoje błogosławieństwo odpowie 'Amen' ktoś niewtajemniczony, skoro nie rozumie tego, co ty mówisz? Zapewne piękne jest twoje dziękczynienie, lecz drugi tym się nie zbuduje.
1 Kor 14,14-17


Doświadczenie Boga, będące doświadczeniem wiary, wymaga pewnej obiektywizacji, aby można je było przedstawić drugiemu człowiekowi. Skrajna indywidualizacja spotkania z Bogiem czyni z niego prywatną religię. Każdy może mieć swoją religię, bo przecież każdy z nas inaczej Boga doświadcza. Właśnie o to chodzi św. Pawłowi. Doświadczamy Boga indywidualnie, ale nie w oderwaniu od całości naszego życia i naszego otoczenia. Wszak chwilę wcześniej w tym samym liście mowa jest o tym, że wszyscy jesteśmy Ciałem Chrystusa. Oko doświadcza rzeczywistości inaczej niż ręka, ale to doświadczenie staje się w jakiś sposób dostępne dla ręki - za pośrednictwem umysłu - właśnie po to, aby i ona mogła działać zgodnie ze swoją naturą. Doświadczenie wiary, polegające na spotkaniu z Bogiem konkretnego człowieka, musi również być w pewien sposób - za pomocą umysłu - obiektywizowane i udostępnianie innym ludziom. Są oni przecież innymi członkami tego samego Ciała, do którego i ja należę.

sobota, 17 września 2011

odbicia

Ważne refleksje.

Refleksja pierwsza: o miłości. Porażająca jest świadomość, że na miłość - ani Bożą, ani ludzką - nie można w żaden sposób zapracować, zasłużyć. Tak ważna dla naszego życia kwestia pozostaje całkowicie poza naszą kontrolą. Jedyne, co można zrobić, to ją przyjąć. Czekać na nią. Ewentualnie o nią poprosić. Czyli zbudować w sobie wielką machinę pokory i skorzystać z niej. Nigdy nie zasłużę na to, żeby drugi mnie kochał. Nigdy jego (ani tym bardziej Jego) miłość nie będzie odpowiedzią na moje dobro, piękno, zdolności, pracę. Przeciwnie, to właśnie wszystkie te rzeczy będą odpowiedzią na miłość otrzymaną całkowicie niezasłużenie. (Z drugiej strony - może to i dobrze. Słowo zasłużyć łączy się ze słowem sługa. Fakt, że nie można zasłużyć na miłość, oznacza, że jej otrzymanie i przyjęcie może się odbywać jedynie w całkowitej wolności).

Refleksja druga: o wierze. Przychodzą takie chwile, kiedy wiara jest równoznaczna wierności bardziej niż zwykle. Kiedy nie można się zagłębić w modlitwę, kiedy nie można ułożyć relacji z Bogiem tak, jak by się chciało. Wtedy samo trwanie - na modlitwie, na Eucharystii, na adoracji, w wierze - jest wiarą, bo jest wiernością. Pan jest wierny we wszystkich Swoich słowach. Bo w nich trwa. Jak mam być wierna, jeśli nie trwam mimo wszystko? Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

Refleksja trzecia: o Piśmie świętym. Najtrudniejszym tekstem, na jaki do tej pory się natknęłam, jest siódmy rozdział Pierwszego Listu do Koryntian. Ten o małżeństwie. Jest absolutnie najtrudniejszy. Najbardziej daje po łapach, po sercu i najgłębiej - po duszy. Poruszył mnie na tyle, że nie jestem w stanie teraz napisać czegoś konkretnego. Po prostu mnie zmiażdżył. Pierwszy raz doświadczam czegoś takiego w odniesieniu do Pisma świętego.

Refleksja czwarta: o dobrych ludziach. Dobrze jest mieć ich obok. Niekoniecznie na wyciągnięcie ręki. Może na odległość półtoragodzinnego spaceru. A może nawet na odległość listu raz na miesiąc. Albo rozmowy telefonicznej. I czasem dobrze poczuć, jak ważna jest ta bliskość. Chwilowe oddalenie dobrze robi. Jest tylko jeden wyjątek od tej reguły. Pan Bóg. Od Niego lepiej się nie oddalać dobrowolnie.

środa, 14 września 2011

nic dwa razy się nie zdarza...

Na podstawie ostatnich (zwłaszcza dzisiejszych) doświadczeń przychodzi mi do głowy pytanie, jak to w życiu jest w kwestii przypadkowości bądź przeznaczenia? No dobra, z przeznaczeniem to doktryna katolicka jakoś sobie poradziła :) Ale co z przypadkiem? Czy wszystkie dobre złożenia różnych sytuacji należy traktować jako działanie Boga? A może właśnie w drugą stronę, że nie należy ich w ogóle tak traktować? Że Pan Bóg nie zawraca Sobie głowy (ach, cóż za antropomorfizacja...) takimi drobnostkami, jak obrona licencjatu, rozmowa kwalifikacyjna na studia i takie tam?

Z jednej strony nie można chyba powiedzieć, że nie interesuje się całkiem. Że zostawia nas samych ze wszystkimi naszymi wielkimi i małymi problemami.

Z drugiej strony, zwracanie się do Niego z każdą najmniejszą bolączką może skutkować zatarciem głównego celu człowieka i skrzywieniem perspektywy relacji z Bogiem. Bo wtedy przestaje się myśleć o świętości, o zbawieniu, o radowaniu się Bogiem, a zaczyna się myśleć o Nim jako o uniwersalnej pomocy życiowej. Jak trwoga, to do Boga.

Jak to wypośrodkować? Jak odczytywać rzeczywistość, w której żyjemy, i doświadczenia, które są naszym udziałem?

piątek, 9 września 2011

apostolsko

Zdanie na dziś:
Bo ja nie wstydzę się Ewangelii.
(Rz 1,16)


Pan Bóg jest genialny.

I nawet podczas lektury Pisma świętego prześladuje mnie moja praca licencjacka ((...) wydał ich na pastwę na nic niezdatnego rozumu).

On sam jest sprawiedliwy i usprawiedliwia każdego, który żyje dzięki wierze w Jezusa. (Rz 3,26)

To wszystko tak pięknie się przenika, tak się układa. Nieogarniona wielkość mądrości, szał wzajemnych powiązań. Aż się prosi, żeby przytoczyć znalezioną dziś na facebooku krótką wymianę między dwoma znajomymi dominikanami:

Ojciec 1: Znajomy zapytał Nowosielskiego o jakąś książkę Ratzingera, czy dobra. A malarz się zamyślił i mówi: "Taaak, ciekawa... Ale wiesz, za bardzo mu się wszystko zgadza. To podejrzane"
Krystyna Czerni, Nietoperz w świątynni (biografia J. Nowosielskiego)

Ojciec 2: Tak, tak. Wiara jest najgłębsza wtedy kiedy nic się nie zgadza. A najlepiej kiedy nie zgadza się z tym co głosi Kościół, szczególnie katolicki. Nowosielski może i był wybitnym artystą, ale nie był wybitnym teologiem. Sorry, żaden autorytet.

Fakt, że Pismo jest tak doskonale zgodne wewnętrznie, nie może zasadzać się tylko na ludzkiej inteligencji. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek kiedykolwiek mógł sam według własnego klucza ułożyć to w całość tak spójną i uniwersalną. Musiał w tym maczać palce Ktoś nieskończenie mądrzejszy. Ot co.

środa, 7 września 2011

poobronnie

Wczoraj wieczorem modliłam się tak: Panie Boże, ja wiem, że zawaliłam, ale weź coś z tym zrób, ten jeden, ostatni już raz. I przyszła chwila namysłu. Wcale nie jeden i pewnie wcale nie ostatni, jeśli poza takimi modlitwami nie podejmę czegoś więcej. To nie była miła refleksja, zwłaszcza na kilka godzin przed obroną licencjatu.

Wniosek: trzeba się częściej wsłuchiwać w swoje własne modlitwy. Ale też jeszcze częściej w głos Boga. I nie zwalać wszystkiego na Niego. On da radę ze wszystkim - wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję. Nie znaczy to jednak, że trzeba Go zarzucać problemami, z którymi łatwo (albo tylko trochę trudniej) można sobie dać radę samemu.

To trochę tak, jak z kwestią teologii i filozofii. Teologia zawiera nie tylko to, co objawione, ale i to, co objawialne, czyli co można poznać rozumem, ale Bóg to objawił dodatkowo, bo jest to konieczne do zbawienia. A filozofia zawiera wszystko to, co można poznać rozumem przyrodzonym, a co do zbawienia konieczne nie jest, więc i objawione być nie musi.

W naszym życiu są obszary, w których Boża pomoc jest konieczna po to, żebyśmy do Niego doszli, chociaż bez tej pomocy może też by nam się udało. Ale jest cała masa spraw, w których Boża pomoc jest oczywiście możliwa (u Boga nie ma nic niemożliwego), ale nie jest konieczna. Więc może by tak przejąć większą odpowiedzialność za te właśnie rzeczy?

poniedziałek, 5 września 2011

najmądrzej

Za każdym razem jestem coraz bardziej zdziwiona. Dokładnie wtedy, kiedy trzeba, dostaję to Słowo, którego trzeba. Nie mogę wyjść z podziwu. Pan Bóg jest niesamowity. Powiedziałabym, że jest mega ziomem, ale nie licuje to z profilem tego bloga, więc się powstrzymam ;)

Mówię, oczywiście, o czytaniach wczorajszych. Ale dziś też było godnie.

czwartek, 1 września 2011

kochać w ciemnościach

Zastanawiam się, jak to jest, że szczęścia przychodzą pojedynczo, a nieszczęścia całymi stadami. Na szczęście jest takie jedno Szczęście, które przychodzi zawsze, regularnie, nigdy nie zapomina i nigdy się nie spóźnia.

Chociaż czytam teraz znowu o Matce Teresie z Kalkuty. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to jest żyć w poczuciu, że właśnie to jedno jedyne, prawdziwe Szczęście - nie przychodzi, milczy, jakby zapomniało.

niedziela, 28 sierpnia 2011

uświęcanie czasu

Ciągła surowość może poważnie ochłodzić emocje, a jednak brak powagi z całą pewnością umniejszyłby ducha tego dnia. Nie można wykonać drogocennego filigranu za pomocą włóczni ani zrobić operacji mózgu przy użyciu lemiesza. Trzeba zawsze pamiętać o tym, że Szabat nie jest okazją do rozrywek czy lekkomyślności; nie jest dniem puszczania fajerwerków czy fikania koziołków, ale sposobnością do naprawiania naszego złachmanionego życia: gromadzenia raczej niż trwonienia czasu. Praca bez godności jest przyczyną cierpienia; odpoczynek bez ducha jest źródłem deprawacji. I zaiste dzięki zakazom udało się uchronić od wulgaryzacji wspaniałość tego dnia.

Dwóch rzeczy lud Rzymu niecierpliwie pragnął - chleba i igrzysk. A jednak człowiek żyje nie tylko chlebem i igrzyskami. Któż nauczy go z niecierpliwością oczekiwać ducha świętego dnia?

Szabat to najbardziej drogocenny prezent, który ludzkość otrzymała ze skarbca Boga. Przez cały tydzień myślimy: duch jest zbyt daleko, a my ulegamy duchowemu lenistwu, w najlepszym wypadku modlimy się: "Ześlij nam choć trochę Twojego ducha". W dzień Szabatu duch stoi i błaga: "Przyjmijcie ode mnie całą doskonałość..."


(Abraham Joshua Heschel Szabat)

sobota, 27 sierpnia 2011

chłód niebiańskich przedsionków


Intensyfikacja zabiegów około mojej pracy licencjackiej zmusza mnie do ponownego zagłębiania się w lekturę Sumy teologii świętego Tomasza z Akwinu. Myślę sobie, jak wyglądało jego życie duchowe. Kiedy czytam to monumentalne dzieło, mam nieustannie wrażenie, że z jednej strony musiał być bardzo blisko Pana Boga modlitwą i samym swoim byciem, a z drugiej strony - Bóg, którego przedstawia, jest tak zupełnie odległy i inny od tego, co znam z Ewangelii i w ogóle z Pisma świętego... Ten Bóg, którego przedstawia Tomasz, chwilami jawi się jako pospolity konstrukt myślowy.

Co więc znaczy teologia? I czym w tym kontekście jest świętość?

Czy święty zawsze musi być rozpalony Bogiem? Czy w świętości jest miejsce na chłód logicznego rozumowania?

Co możemy wiedzieć o Bogu? Czy na podstawie słów natchnionych proroków możemy, mamy prawo tworzyć sobie jakikolwiek obraz Boga? Czy nie należy raczej zostawić Go niepoznawalnym, bliskim, ale nieokreślonym, jak chcieliby Ojcowie pustyni?

Myślę, że święty Tomasz patrzy jakoś teraz na mnie i może nawet się cieszy, że pod wpływem jego dzieła zadaję te same pytania, na które on próbował znaleźć odpowiedź. I pewnie jego radość objawia się modlitwą do Boga, nieustannym wychwalaniem Tego, o którym tyle pisał w tak niepojęty sposób.

Święty Tomaszu, módl się za nami!


poniedziałek, 22 sierpnia 2011

samotność w (Bożej) sieci

Dziś będzie o Światowych Dniach Młodzieży, ale tylko pobocznie. Czytam ostatnio sporo na ten temat. Może dlatego, że niespecjalnie przemawia do mnie idea takich spotkań, po prostu tego nie rozumiem. Właśnie natknęłam się na jeden z lipcowych numerów Gościa Niedzielnego, gdzie w dodatku wrocławskim była mowa o tym, że trójka młodzieży z jednej z wrocławskich parafii będzie siedzieć przy papieżu podczas modlitw jednego dnia. Opiekun młodzieży z tej parafii bardzo mądrze mówił o konieczności przygotowania młodych ludzi do takiego wyjazdu.

A ja sobie pomyślałam, że może to jest właśnie to, co jakoś mnie tak drażni. I w ŚDM, i w Lednicy, i w innych tego rodzaju spędach. Ciągle przygotowuje się nas (lepiej bądź gorzej) do spotykania Pana Boga we wspólnocie Kościoła. Całkiem słusznie, oczywiście. Tylko mało kto mówi młodzieży o spotykaniu Boga wtedy, kiedy jesteśmy sami. Kiedy nie ma nikogo, kto da nam przykład i nas pociągnie, kiedy nie ma pozornie nikogo, kogo my możemy pociągnąć do Niego. Milczenie Boga jest jakże realnym i codziennym doświadczeniem, a tymczasem lepiej postawić na ładowanie akumulatorów raz do roku czy raz na dwa lata. Nie przeczę, że takie doświadczenia jak ŚDM są ważne i potrzebne. Tylko że zaciemniają trochę rzeczywistość spotkania z Bogiem.

Nie myślę też o mistycznych doświadczeniach nocy zmysłów i nocy umysłu. Raczej o takim potocznym, codziennym milczeniu, kiedy przychodzę do Boga, a On jakby mnie nie słyszał. Tego nie zapełni żadna wspólnota. W takiej sytuacji jest się jak ryba złowiona w sieć - niby wszystko pięknie, mam mnóstwo towarzyszy dookoła, ale tak naprawdę nie umiem znaleźć wyjścia z sytuacji, w której JA się znajduję, bez oglądania się na innych.

Co zrobić z takim doświadczeniem? Jak je przeżyć, zwłaszcza jeśli jest się nastawianym na doświadczenie wspólnoty?

środa, 17 sierpnia 2011

mnisze rozważania o modlitwie

Jezus zaprasza nas także do tego, by modlić się z wytrwałością. Nie wystarczy modlić się jak ubogi i jak dziecko. Obok przypowieści o faryzeuszu i celniku mamy także przypowieść o naprzykrzającej się wdowie,. To dzięki swej nieustępliwości wygrała ona swą sprawę. Pewien rekolekcjonista powiedział nam kiedyś: "Ilość naszych modlitw także jest ważna!". W szeregach braci i sióstr rozległ się jakby szmer aprobaty. Wstąp do Mnie na górę i pozostań tam, rzekł Pan do Mojżesza.

Modlitwa bowiem nie może zadowolić się jedynie roznieceniem ognia. Musi trwać. Posiadać głębię. Weselcie się nadzieją, w ucisku bądźcie cierpliwi, w modlitwie wytrwali (Rz 12,12). Trzy nakazy dane nam tu przez Jezusa są czasownikami wyrażającymi inicjatywę, aktywność, naleganie: Kołaczcie! Szukajcie! Proście! (Łk 11,9). Jeśli wszystko jest darmo dane, bo wszystko jest łaską, to Pan z upodobaniem patrzy na nasze uczestnictwo w przyjmowaniu wszystkich tych łask. Za łaską Boga jestem tym, czym jestem, a dana mi łaska Jego nie okazała się daremna; przeciwnie, pracowałem więcej od nich wszystkich, nie ja, co prawda, lecz łaska Boża ze mną (1 Kor 15,10). Oto piękny przykład wytrwałości. Wytrwałości stojącej w jednym szeregu z tym, o co apostoł Oaweł prosi Kościół ChrystusowyL Żyjcie wśród wszelakiej modlitwy i błagania. Przy każdej sposobności módlcie się w Duchu! Nad tym właśnie czuwajcie najusilniej i proście za wszystkich świętych (Ef 6,18).

Istotnie warto być wytrwałym, bo to właśnie ta postawa może najlepiej oczyścić naszą prośbę i wysubtelnić naszą modlitwę. To ona pozwala nam postępować w prawdzi. Życie jest walką, musimy więc walczyć z Nieprzyjacielem i przeciwnościami. Życie jest wspinaczką i musimy wytrwać pośród doświadczeń i trudności. Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo pożreć. Mocni w wierze, przeciwstawcie się jemu. I święty Piotr kończy: Gdy trochę pocierpicie, Pan sam was udoskonali, utwierdzi, umocni i ugruntuje (1 P 5,8-10).

Sam Jezus dał nam przykład tej modlitwy pośród doświadczeń, wzywając nas, byśmy Go naśladowali. Szymonie, Szymonie, prosiłem za tobą, żeby nie ustała twoja wiara. Ty ze swej strony utwierdzaj swoich braci! (Łk 22,31). Jakże to, co zostaje tu powiedziane do Piotra, nie miałoby być także skierowane do wszystkich chrześcijan? Celem wytrwałości jest pozwolić nam odkryć poza doświadczeniem milczenia Boga, jak bardzo musimy drążyć coraz głębiej, by pojąć, że nasze prawdziwe pielgrzymowanie jest pielgrzymowaniem wewnętrznym. I jak bardzo winniśmy wznosić nasze spojrzenie ponad ziemię, nasza ojczyzna bowiem jest w niebie. Oto, dlaczego prawdziwy człowiek modlitwy może powtórzyć za psalmistą: Nieustannie wołam do Ciebie, Panie (Ps 86,3)


(Pierre-Marie Delfieux, Miasto w sercu Boga)

piątek, 5 sierpnia 2011

laicyzacja?

Artykuł z bloga Piotra Semki.

I niech mi ktoś teraz powie, że my w Polsce mamy problem z rozdziałem Kościoła od państwa. I że Kościół w Polsce jest słaby i traci wiernych.

wtorek, 2 sierpnia 2011

pusto

Rzadko zdarza mi się bywać w kaplicy św. Józefa u wrocławskich dominikanów (zwanej kaplicą Adoracji), kiedy Adoracji już nie ma, to znaczy Najświętszy Sakrament jest chwilowo schowany do tabernakulum. Dzisiaj jednak miałam ku temu okazję.

Tak pusto. Już nawet nie chodzi o to, że światło padające zwykle na monstrancję było wyłączone. Po prostu było pusto. Nad tabernakulum, nieco z tyłu, wisi obraz Jezusa Miłosiernego. I wzrok jakoś usiłował się na nim skupić, ale ciągle uciekał w to miejsce, gdzie powinien być Pan Jezus. A Jego nie było. Jakby zasnął i nie chciał się obudzić, kiedy przyszłam do Niego z wizytą.

Chciałabym mieć tyle cierpliwości, co On. Żeby tyle czekać, tyle znosić, tyle cierpieć i nadal kochać, nadal czekać.

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

piątek, 29 lipca 2011

Miłosierdzie

Pan Bóg działa w najmniej oczekiwanych momentach. Może to głupio brzmi, skoro tym razem zadziałał podczas adoracji Najświętszego Sakramentu.

Przebudzenie. Kilka słów z Dzienniczka świętej Faustyny, jakby mnie ktoś uderzył obuchem bez łeb. Dosłownie kilka słów, których teraz nie potrafię nawet powtórzyć. Bo może nie o to chodzi, żeby coś umieć, wiedzieć, powtarzać, pamiętać. Może raczej o to, żeby być, żeby czuwać, żeby trwać. Cały bezsens i marazm odepchnięty siłą Jego działania.



Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

środa, 27 lipca 2011

żadna praca nie hańbi

Myślę sobie, jak wiele racji mieli Jan Paweł II i ks. Tischner, kiedy mówili i pisali o etyce pracy.

Myślę o pracy polegającej, przykładowo, na przekonywaniu ludzi do produktu, o którym prywatnie można myśleć najgorsze rzeczy, ale który trzeba przedstawić jako najlepsze rozwiązanie. Poza tym z doświadczenia wiem, że w takich firmach wszystko, co robi pracownik, jest restrykcyjnie kontrolowane. Rejestracja każdego wejścia i wyjścia, każdej przerwy i tysiąca innych informacji na temat pracy każdej osoby w systemie komputerowym.

Zastanawiam się, gdzie w tym wszystkim jest miejsce na uczciwość. Rozumiem, że te wszystkie zabezpieczenia i kontrole wprowadzono przez to, że pracownicy nagminnie oszukiwali. Ale zastosowanie takich środków wcale nie spowoduje, że ludzie przestaną oszukiwać. Coś takiego musi brać się z wewnętrznej potrzeby i wolnej decyzji, a nie ze zwykłego, narzuconego odgórnie braku możliwości. Czasem może to wyglądać jak zwykła tresura, prowadzanie na krótkiej smyczy. Nie ma zaufania do pracownika.

O tym właśnie pisali Jan Paweł II i Józef Tischner. O zaufaniu, o uczciwości. Nasza hołubiona nowoczesność coraz bardziej wypiera te dwa składniki z ludzkiej pracy. W końcu to nic złego, że używamy najnowszych technik, że idziemy z duchem czasu. A że duch czasu w tym wypadku źle wpływa na ducha ludzkiego - cóż, takie są widocznie koszty uzyskania przychodu...

piątek, 22 lipca 2011

skrypturatycznie - eucharystycznie

Tym razem Jan.

Jeżeli nie będziecie jedli Ciała Syna Człowieczego ani pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie.
(J 6,53)


Ten fragment mowy eucharystycznej ukazuje pośrednio rzeczywistość najpełniejszej miłości człowieka do Chrystusa. Chrystus ofiaruje samego Siebie, Swoje Ciało i Swoją Krew, za nas. I mówi bardzo dosłownie o jedzeniu i piciu. Nie owija w bawełnę, nie mówi o przyjmowaniu czy czymś podobnym. Jedzenie i picie kojarzą się z tą najbardziej przyziemną i ordynarną stroną ludzkiej egzystencji. A jednak w ten sposób Jezus chce być potraktowany.

Z jednej strony jest to wskazanie na zasadnicze dobro cielesnej części natury człowieka. Z drugiej strony jest to wezwanie do tej najdojrzalszej miłości - miłości gotowej przyjąć miłość Drugiego. Przypomina mi się kazanie ze wspominanego wcześniej ślubu roku. Kochać to być gotowym na przyjęcie miłości drugiej osoby.

Jezus w Eucharystii właśnie tego nas uczy. Stąd ma wypływać nasza miłość do Niego, a z niej - miłość do innych ludzi. W końcu jeśli jestem gotowa przyjąć Bożą miłość, tę nieskończoną, największą, doskonałą - to powinnam być gotowa także na przyjęcie tej ludzkiej, nieskończenie mniejszej i mniej doskonałej.

wtorek, 19 lipca 2011

cywilizacja

Natknęłam się dziś na artykuł, który pozostawił we mnie spory niesmak. Oczywiście nie zdziwiła mnie jego treść, poziom też niespecjalnie, ale szczerze mówiąc, było to dla mnie dość żenujące.

Autorka widocznie spotkała w życiu jakichś niewydarzonych katolików. Miała wyjątkowego pecha, bo ja, chociaż obracam się w środowisku ściśle katolickim, nigdy nie natknęłam się na kogoś, kto miałby taką wizję Zachodu, jaką opisuje pani Bielik-Robson.

Poza tym to naprawdę przykre, że na temat doktryny Kościoła, na temat jego nauki społecznej i na temat jego działalności wypowiadają się ludzie, którzy mają w tym względzie pojęcie blade albo w ogóle żadne. Pani Bielik-Robson oskarża Kościół o brak zainteresowania żywymi w przeważającej części ich życia, ale nie zauważa, że ten właśnie Kościół utrzymuje mnóstwo dzieł i inicjatyw miłosierdzia - charytatywnych, z których korzysta ogromna liczba ludzi jak najbardziej żywych, i to na długo przed świętą śmiercią. Nie będę się już rozwodzić nad brakami w elementarnej wiedzy teologicznej, która skądinąd nie dziwi (vide kwestia grzeszności człowieka).

Pod koniec artykułu pojawia się coś o chrześcijańskiej kulturze. Piękna rzecz, piękna, ale jest ona jedynie pochodną chrześcijańskiej wiary. Autorka zdaje się o tym zapominać albo świadomie to lekceważy. Przykre to, przykre.

Wiem, że po Gazecie Wybiórczej nie można się spodziewać głosu pro, jeśli chodzi o sprawy związane z katolicyzmem. Smutne jest jednak, że ludzie dają się omamić takimi gładkimi słówkami, które zupełnie nie mają odbicia w rzeczywistości. Pozostaje mieć nadzieję, że są jeszcze tacy, którzy podnoszą oczy znad gazety albo odwracają je od monitora i patrzą za okno. Na realny świat. Z jego bielą, czernią i szarością. I licznymi kolorami, nie tylko czerwonym.

poniedziałek, 18 lipca 2011

cichość

Tygodniowa rozłąka z najbliższymi może spowodować lawinę złych myśli, wątpliwości, pytań.

Co dopiero tygodniowa rozłąka z Bogiem. Dlatego trzeba popierać aktywny wypoczynek z Tym na Górze.

I sakrament spowiedzi.

Szatan jest niesamowicie przebiegły. Szepcze dokładnie wtedy, kiedy zapada cisza, żeby jego głos wydawał się tym jedynym, którego należy słuchać.

Jak to pogodzić ze słowami Jezu cichy [i pokornego serca]?

niedziela, 10 lipca 2011

ślub roku!

Taka miłość się zdarza tylko w bajkach. Takie śluby też. Więc zostaliśmy dopuszczeni do wycinka bajki B. i K.

Ja swoją bajkę przeżywam właśnie. Może i taki ślub się kiedyś zdarzy, jak z bajki.

Pan Bóg jest najlepszym bajkopisarzem. Tworzy najlepsze scenariusze. I zawsze dobiera właściwych ludzi. Trzeba Mu za to dziękować i mieć odwagę prosić o więcej.

Gloria Patri et Filio et Spiritui Sancto, sicut erat in principio, nunc et semper, et in saecula saeculorum. Amen.

piątek, 8 lipca 2011

zmarnowanie

Niesamowite, jak różnymi i niespodziewanymi drogami Bóg prowadzi nas od małych dóbr do większych, od radości do szczęścia, od doświadczenia do mądrości.

Z drugiej strony, równie niesamowite jest, jak wiele otrzymanych od Niego szans najzwyczajniej marnujemy, bo zamykamy się w swoim wygodnym światku bezpiecznej pychy i prostoty. Tyle okazji do pokory i świadczenia, a tak mało działania!

(Autokrytyka czasem jest potrzebna).

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

poniedziałek, 4 lipca 2011

asceza

Łukasz w dalszym ciągu.

Słowa Chrystusa o konieczności wyrzeczenia, o posiadaniu w nienawiści swojego ojca, matki i innych, a nawet samego siebie (Łk 14,25-33), są bardzo trudne. Oczywiście nie chodzi o nienawiść w sensie uczucia, ale o gotowość do porzucenia, odejścia od tego wszystkiego na rzecz Chrystusa.

Wyrzeczenie jest tu zestawione z opisem przygotowań do budowy wieży i do podjęcia bitwy. Przygotowanie wymaga gotowości do wyrzeczenia. W tym świetle wyrzeczenie nie jest celem samym w sobie, nie mamy go podejmować jako czegoś szczególnie wartościowego. Wyrzeczenie jest tylko przygotowaniem się. Do przyjęcia Chrystusa w moim własnym życiu, w konkretnej sytuacji życiowej. Asceza nie jest praktyką dla samej praktyki - jest praktyką dla Boga i dla mojej z Nim relacji.

niedziela, 3 lipca 2011

lectio divina

Są takie dni, kiedy Pan Bóg przychodzi do człowieka w najzwyklejszych sytuacjach, w najmniejszych gestach, w takich ludziach i w taki sposób, że serce się człowiekowi z piersi wyrywa. To może być robienie z kimś pierogów. I to może być też czyjś wieczór panieński. Albo rozmowa o planach na wspólną przyszłość.

Myślę sobie, że lektura Pisma świętego otwiera człowieka na takie spotkania. Że Pan Bóg z kart Biblii przenika całe życie i wszystkie relacje.

Lectio divina to trudna sztuka.

niedziela, 26 czerwca 2011

zamierzenie

Łukasza ciąg dalszy.

I cały lud, który Go słuchał, a nawet celnicy przyznawali słuszność Bogu, przyjmując chrzest Janowy. Faryzeusze zaś i uczeni w Piśmie udaremnili zamiar Boga względem siebie, nie przyjmując chrztu od niego.
(Łk 7,29-30)


Jak łatwo sprzeciwić się Bogu!

A Pan Bóg w swoich zamiarach wobec nas jest bardzo elastyczny. Czasem myślę, że może za bardzo. Przecież dużo łatwiej by było, gdyby wziął tak raz za fraki jednego czy drugiego, wytarmosił i zrobił, jak Mu się podoba. Na przykład takich faryzeuszów i uczonych w Piśmie.

sobota, 25 czerwca 2011

quo vadis, Ecclesiae?

Wczoraj miałam okazję uczestniczyć w dwóch spotkaniach, zorganizowanych w ramach Nocy Kościołów we Wrocławiu 2011.

Pierwszym był panel dyskusyjny na temat wizji Europy według bł. Jana Pawła II. Gośćmi byli ks. prof. Wiesław Wenz z PWT we Wrocławiu, prof. Zdzisław Krasnodębski z uniwersytetu w Bremie, red. Tomasz Terlikowski z Frondy. Nie było niestety posła Jana Olbrychta. Panel poprowadził red. Piotr Semka z Rzepy Dyskusja nie była zbyt ożywiona, ale pod koniec padło bardzo ważne zdanie. Ks. Wenz, wsłuchując się w negatywne opinie rozmówców na temat Europy i jej świata wartości, powiedział wreszcie, że nie możemy dać się zdominować i zdołować przez takie czarne wizje. Że nie jest dobrze i że może nawet jest źle, ale jeśli pogrążymy się w otchłani tej ciemności, to nic nie zmienimy. Zamiast ciągle patrzeć za siebie, trzeba też spojrzeć w przód.

Natomiast drugim wydarzeniem - zaraz po tym panelu, w tym samym Kościele Uniwersyteckim - był recital Marka Torzewskiego, tenora, znanego bardziej z chwytliwego Do boju, Polsko!. Program, przedstawiony w harmonogramie Nocy Kościołów, wyglądał całkiem ciekawie: Ave Maria Schuberta, Panis angelicum Francka, Ave verum Mozarta... Oprócz tego jakieś dwa współczesne utwory, nawiązujące bezpośrednio lub pośrednio do Jana Pawła II (jeden z nich był organowy i został odegrany). Niestety, zamiast uciechy duchowej dostałam sporą porcję frustracji i wściekłości. Nie dość, że z powodu kręgu odbiorców czułam się jak na zjeździe pacjentów oddziału geriatrycznego i zaniżałam średnią wieku o dobre 30 lat, to jeszcze program recitalu, z jakiegoś nieznanego powodu, został zmieniony. I tak, rzeczywiście usłyszeliśmy wspomniany utwór organowy, Ave Maria i jeszcze ten drugi utwór, którego tytuły nie pomnę. Natomiast potem pan Torzewski urządził sobie szoł, śpiewając włoskie disco polo (swoją drogą, to nie jego repertuar i słychać to było niemiłosiernie) i aranżując interaktywny kabaret. Interaktywny kabaret polegał na tym, że pan Torzewski wyciągnął z tłumu jakąś kobietę, stanął z nią w prezbiterium i polecił jej ruszać ustami w czasie, kiedy on będzie śpiewał - tak, żeby wyszło takie śpiewanie na rybę.

Geriatryczna publika miała świetną zabawę, a mi szczęka opadła do samej ziemi i trudno ją było potem wynieść. Bo, oczywiście, rzecz działa się w kościele, a za plecami pana Torzewskiego i jego pomocnicy było tabernakulum z Najświętszym Sakramentem. Co było dalej, nie wiem, gdyż dokonałam jednego słusznego wyboru i wyszłam stamtąd. Szczerze mówiąc, trochę się bałam, że następną atrakcją będzie taniec z panem Torzewskim w prezbiterium do rytmu tego włoskiego disco polo.

Zastanawiam się, czy program recitalu rzeczywiście został zmieniony nagle, czy może założenie było takie, że w harmonogramie niech to sobie ładnie wygląda, a my damy panu Markowi trochę pobłaznować, bo przecież jest gwiazdą. Tak czy siak, na takie szoł zgodzili się ludzie Kościoła - zarówno świeccy organizatorzy z Radia Rodzina, jak i duchowni, chociażby proboszcz Kościoła Uniwersyteckiego. Powstaje naglące pytanie: czemu nikt się nie sprzeciwił? Czemu nikt nie postawił sprawy na ostrzu noża, stając w obronie świętości i godności miejsca i Osoby, która w tym miejscu przebywa? I następne pytanie, łączące się z wcześniejszym panelem dyskusyjnym: jak mamy budować chrześcijańską Europę, skoro sprzedajemy swoje świętości byle komu i z byle powodu?

czwartek, 23 czerwca 2011

słowem jak mieczem

Tym razem magluję Łukasza. Dwa spostrzeżenia.

Spryt, przebiegłość, inteligencja szatana. Zarysowane w Ewangelii (Łk 4,1-13). Dobra Nowina nie znosi zła, nie zabiera go ze świata. Szatan kusi Chrystusa, obserwując przy tym uważnie, co Jezus mówi i robi. I ostatecznie używa przeciw Niemu Jego własnej broni - słów Pisma. Oczywiście z Chrystusem nie wygra. Ile razy jednak dzięki takim sztuczkom wygrywa z nami?

Uzdrowienie opętanego w Kafarnaum (Łk 4,31-37), coś niesamowitego. Jezus powiedział, Jezus rozkazał i stało się. Co więcej, stało się w sposób doskonały: zły duch rzucił go na środek i wyszedł z niego, nie wyrządzając mu żadnej szkody. Jak już Jezus coś powie, to klękajcie, narody!

piątek, 17 czerwca 2011

vox populi

Szanowna Redakcjo!
Zdecydowałam się napisać do Państwa w związku z felietonem ojca Jana Góry OP pt. "Beatyfikacja od dołu", opublikowanym w ostatnim numerze miesięcznika.
Ojciec Góra, opisując beatyfikację Jana Pawła II posługuje się metaforami i konstrukcjami, które ja, jako katoliczka, uważam za niedopuszczalne. Najpierw pisze, iż na rozpalonych twarzach pielgrzymów zobaczył "Jego oblicze". Mówienie o dostrzeżeniu w czyjejś twarzy czyjegoś oblicza dla katolika wiąże się prosto z Obliczem Chrystusa. Dalej ojciec Góra pisze o poznawaniu bł. Jana Pawła II po łamaniu chleba. Cały ten fragment wprawił mnie podczas lektury w konsternację - nie miałam pewności, czy dotyczy Chrystusa, czy Jana Pawła. Ostatecznie doszłam do wniosku, że jednak Jana Pawła. Poczułam się zniesmaczona, bo znak łamania chleba jest "zastrzeżony" dla Jezusa Chrystusa.
Powyższe uwagi nie wynikają z jakiegoś szczególnego wykształcenia teologicznego, ale z prostej intuicji wiernego, dla którego Ewangelia jest wciąż aktualnym przesłaniem, a jednocześnie Słowem bardzo bliskim. Jeśli ktoś chce to Słowo przeinaczać, naturalne jest reagowanie sprzeciwem. W dobie wolności słowa ojciec Jan Góra oczywiście może wyrażać, co mu się podoba. Z jego poglądami (i, w konsekwencji, tekstami) można się zgadzać bądź nie, ale nie to jest tutaj kluczowe. Kluczowa jest zgoda Redakcji na publikację tekstu, który w moim odczuciu zawiera nadużycia teologiczne.
Oczywiście można powiedzieć, że jest to tylko felieton, a więc specyficzny gatunek literacki, i nie podaje się w nim niczego ex cathedra. Myślę jednak - a nie jestem w tym odosobniona - że podobne wypowiedzi nie tylko nie wnoszą nic dobrego do świadomości katolika, ale wręcz mogą tę świadomość zaburzyć. Od "miesięcznika poświęconego życiu chrześcijańskiemu" oczekiwałabym wypowiedzi w tonie rzeczywiście chrześcijańskim. Moim zdaniem bezpośrednie odnoszenie do bł. Jana Pawła II (czy jakiegokolwiek świętego) słów mówiących o Jezusie Chrystusie zdecydowanie wykracza poza ten ton - zwłaszcza jeśli wychodzi z ust zakonnika, kapłana, duszpasterza. Stwarza bowiem zagrożenie potraktowania tej metafory dosłownie i uznania Jana Pawła za lokalnego bożka.
Nie postuluję tu tworzenia nowego Świętego Oficjum ani wprowadzania cenzury do miesięcznika. Proszę tylko o uwagę w doborze tekstów. Ewentualnie o jakąś rozsądną krytykę czy komentarz takich wywodów, zamieszczone na łamach. Proszę o to dla dobra wszystkich czytelników, z których nie wszyscy muszą myśleć krytycznie (nawet jeśli takie jest założenie Redakcji).
Z poważaniem,
a przede wszystkim z Panem Bogiem,
O.A., Wrocław


Tak. Wysłałam przed chwilą. Amen.

czwartek, 16 czerwca 2011

samo-luby

Myślałam sobie właśnie o moich współlokatorach i ich związku. Napełniło mnie to smutkiem.

Są parą od siedmiu lat. Niedawno się rozstali, bo nie mieli perspektywy na przyszłość. Do wyboru był ślub albo rozstanie i zdecydowali się na to drugie. Teraz do siebie wrócili, a moja współlokatorka mówi, że na razie jest dobrze, a co będzie, to się zobaczy.

Smutne to, że ludzie budujący związek nie mają żadnej perspektywy. Skupiają się na tym, że teraz jest fajnie, a przyszłość po prostu przyjdzie. Nie wiem, czy to jest poważne traktowanie drugiej osoby. Jeśli kocham i traktuję poważnie, to wpisuję tę osobę na stałe w moje plany życiowe i myślę o przyszłości już choćby dlatego, że nie zależy ona tylko ode mnie. Natomiast w wypadku moich współlokatorów...

Podobnie, kiedy zapytałam współlokatorkę, jakie mają plany na przyszły rok względem mieszkania, odpowiedziała tylko za siebie. Asekuracja, poszukiwanie bezpieczeństwa w myśleniu tylko o sobie? Więc po co być w związku, który nie daje mi bezpieczeństwa w myśleniu o dwóch osobach?

Smutne to, że młodzi ludzie nie mają odwagi budować czegoś trwałego. Zamiast pięknego, ale trudnego w utrzymaniu zamku - wolą postawić szałas albo, jeszcze lepiej, kupiony gdzieś pokątnie namiot. Bo w razie czego łatwo go można zwinąć i udać, że się tu wcale nie było. A już na pewno nie było się tu we dwoje.

wtorek, 14 czerwca 2011

ach, ten charakter

Śpiewanie w scholi ma tę cudowną stronę, że można przypatrywać się ludzkim historiom poprzez sakramenty. Dzisiaj u wrocławskich dominikanów odbyło się bierzmowanie. Mszy przewodniczył i sakramentu udzielił ksiądz biskup Andrzej Siemieniewski. Dopełnienie sakramentu chrztu przyjęło 18 osób, w tym jeden dorosły.

Osiemnaście osób kolejny raz powiedziało Bogu tak. Mam nadzieję, że nie było to uroczyste pożegnanie z Kościołem w obecności biskupa. Że poniosą dalej to, co dzisiaj otrzymali, i zrobią to świadomie, dojrzale i odpowiedzialnie.

I fragment kazania księdza biskupa, który mi zapadł mocno w pamięć. Że ta chrześcijańska dojrzałość to tak naprawdę odpowiedzialność. Odpowiedzialności za swoją świętość, odpowiedzialność za zbawienie bliźnich, odpowiedzialność za Kościół. Ci młodzi przyjmowali ją dopiero dzisiaj. My, którzy im towarzyszyliśmy, w większości przyjęliśmy ją wcześniej. Co z tego wynika? I jak pomóc im w tym nowym zadaniu?

Poczułam się wtedy trochę jak taka starsza siostra, której obowiązkiem jest poprowadzenie niedoświadczonych młodych dalej.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

pobudka

Słowo na dziś. I chyba nie tylko na dziś. Powaliło mnie w pozytywnym sensie.

Mk 10,49:
Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię.


Spe salvi facti sumus - W nadziei już jesteśmy zbawieni (Rz 8,24).
Nie bój się, wierz tylko (Mk 5,36).

Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię.

niedziela, 12 czerwca 2011

ćwiczenia duchowe

Wielkie pytanie o miłość bliźniego. Czy przymknąć oko na imprezę odbywającą się od wczorajszego popołudnia u sąsiadów, żeby się dobrze bawili nadal? Czy może zadbać o własny święty spokój? Co będzie oznaką miłości bliźniego? Rozwiązanie pierwsze ma jeszcze ten plus, że się człowiek ćwiczy w cnocie cierpliwości. Rozwiązanie drugie ma plus taki, że człowiek może pouczyć się do egzaminu, który już za tydzień. (Swoją drogą, może chodzi właśnie o to, żebym się w niedzielę nie uczyła? Z drugiej strony, impreza trwa już od wczoraj i wczoraj również utrudniała mi naukę). Ciężkie to wszystko. Stosowanie przykazania miłości, znaczy.

Moja współlokatorka zapytała wczoraj wieczorem ironicznie, czy może sąsiedzi coś świętują. Odpowiedziałam, że może wigilię Zesłania Ducha Świętego. Taaaa... może i tak być. Wolałabym jednak, żeby chrześcijańska radość wyrażała się w mniej uciążliwy sposób.


P.S. Dojrzewa we mnie list do redakcji W drodze. Jeszcze trochę i go napiszę.

sobota, 11 czerwca 2011

pojedynek gigantów?

Już sama myślałam, że dam spokój. Że może się czepiam, że przeginam, że przecież to nic złego. Jednak nie mogę. Muszę to napisać, bo eksploduję. Felieton o. Jana Góry OP w ostatnim numerze W drodze położył mnie na łopatki i czuję się zmieszana z błotem. Jeśli tak ma wyglądać polski katolicyzm, to ja wysiadam.

Felieton zaczyna się opisem drogi o. Góry i jego młodych podopiecznych na Mszę beatyfikacyjną do Rzymu. Opisem maksymalnie emocjonalnym i wskazującym na pewien kult jednostki (noszenie za nim krzesła przez młodzież, żeby sobie mógł usiąść?!). Ale nic to. Najlepsze (najgorsze?) zaczyna się mniej więcej w połowie artykułu. O. Góra opisuje, jak w drodze powrotnej zatrzymali się w jakimś hoteliku. Tu pozwolę sobie przytoczyć dość obszerne fragmenty, bo mi samej brakuje słów.
Tam po kolacji w podniosłej atmosferze robimy podsumowanie naszej pielgrzymki. Wspominając wczorajsze doświadczenie ulicy i placu, nawet nie spostrzegliśmy, że o 21:37 On* sam przyszedł do nas. Na rozpalonych twarzach pielgrzymów zobaczyłem Jego oblicze. Przyszedł, jak wtedy w Krakowie do okna, mówił spokojnie, wyraźnie, dobitnie. I chociaż Tole jest wysoko w górach, to spotkanie z Janem Pawłem nie było kwestią podwyższonego ciśnienia.

Tu następują cytaty z przemówień i homilii Jana Pawła II, okraszone odpowiedziami pielgrzymów na temat miejsca i daty. I dalej, coś, co mnie osobiście doprowadziło do łez:
Potwierdzały to rozpalone oczy pielgrzymów, zapatrzone w Jego portret wiszący na ścianie. On jest wśród nas. Skąd oni to wiedzieli? Bo serca nasze pałały. Byliśmy jak uczniowie zdążający do Emaus i poznaliśmy Go po łamanym chlebie. Łzy przemyły nasze oczy. Widzieliśmy Go wyraźnie w twarzach bliźnich, tak brzydkich i pospolitych, a przecież tak pięknych. Ja płakałem i miałem problemy z widzeniem, ale wierzę młodym, którzy lepiej widzą i czują, że On naprawdę był wśród nas i nas pobłogosławił. Chyba przez to, że byliśmy razem i stworzyliśmy wspólnotę, do której On dotarł, tak jak my dotarliśmy do Niego. (...) W tym hoteliku wieczorem mówiliśmy do siebie szeptem, aby nie zagłuszyć słów błogosławionego.

Nie jestem teologiem i nie mam takich aspiracji, ale jako dla osoby wierzącej i w swoją wiarę zaangażowanej powyższe fragmenty wskazują na pewne zagrożenie. Mówienie o bł. Janie Pawle łudząco przypomina i myli się z mówieniem o Chrystusie. Może się czepiam, ale to chyba Chrystusa, a nie Jego sługi, mamy widzieć w twarzach bliźnich. I to chyba Chrystusa, a nie Jego uczniów, mamy rozpoznawać po łamaniu chleba. A młodzi rzeczywiście lepiej czują niż dorośli, ale zdecydowanie gorzej myślą. Czy zadaniem dorosłych nie jest wskazanie im właściwego miejsca rozumu w wierze, zamiast podtrzymywania emocji religijnych?

Powracają do mnie wszystkie stłumione przez beatyfikację obawy. Że zrobimy sobie z bł. Jana Pawła jakiegoś bożka regionalnego, tym ważniejszego, że bliskiego i namacalnego. A przynajmniej że niektórzy tak zrobią. Można machnąć ręką i stwierdzić, że o. Jan Góra i Ruch Lednicki to nie moja sprawa, nie mój klimat, nie moja grupa. W moim odczuciu jednak troska o dobro Kościoła nakazuje mocno się tym interesować i występować przeciw, kiedy widzi się przegięcia.

Utworzenie frontu przeciw Janowi Górze, o czym pisałam jakiś czas temu, coraz bardziej się przybliża.

* wszystkie zaimki odnoszące się do bł. Jana Pawła zachowuję za tekstem oryginalnym, czyli pisane wielką literą.

czwartek, 9 czerwca 2011

(od)sądzenie

Marka ciąg dalszy.

Opowieść o kobiecie cierpiącej na krwotok (Mk 5,21-34). Kobieta, która uwierzyła, że jeśli tylko dotknie Jego płaszcza, będzie uleczona. I Jezus, który poczuł, natychmiast poczuł, że moc wyszła od Niego. A nade wszystko - ten moment, kiedy Jezus pyta, kto Go dotknął. Uczniowie traktują Go trochę jak dziecko: widzisz, ile ludzi, każdy Cię mógł dotknąć, nie zawracaj głowy. A jednak Jezus wiedział, że to było inne dotknięcie. On (...) rozglądał się, by ujrzeć tę, która to uczyniła.

Cicha nadzieja żyjąca w człowieku tutaj ma okazję eksplodować i w pełni się wyrazić. Te słowa wskazują przecież, że Jezus nie zważa na ignorujące spojrzenie innych ludzi. Sam czuje i sam szuka. Nawet gdy inni spisują mnie i moją sprawę na straty, Jezus nie ustaje w rozglądaniu się, w poszukiwaniu właśnie mnie i mojej sprawy. Niech sobie wszyscy machają rękami. On nie machnie. Jemu zależy na nas.

środa, 8 czerwca 2011

finito

Wczoraj odbyło się ostatnie spotkanie Szkoły Odnowy WiarY, zwanej SOWĄ. Dzieła, w które przez cały rok wkładałam dużo czasu, pracy, zaangażowania i serca w ogóle. Za rok SOWY nie będzie - będzie coś innego, za co być może wezmę odpowiedzialność. Zobaczymy.

Myślę o tym, ile dobrego SOWA mi dała. Ile musiałam czytać, i to rzeczy, po które dobrowolnie pewnie bym nie sięgnęła - albo w każdym razie musiałabym się bardzo mobilizować. I ile z tych rzeczy są naprawdę potrzebne chrześcijanom, aby mogli pełniej żyć swoją wiarą. Myślę o tym, że gdyby nie SOWA, pewnie nadal byłabym średnio zorientowaną katoliczką bez szczególnej formacji.

Zastanawiam się, ile ja dałam SOWIE, a przede wszystkim ludziom, którzy pojawiali się na spotkaniach. Myślę, że za mało. Że można było więcej i że w przyszłym roku, jeśli będzie taka możliwość, spróbuję to naprawić. Nie chodzi o to, żeby mnie jeszcze bardziej podziwiali za wiedzę - ostatecznie każdy może sobie poczytać kilka mądrych książek czy dokumentów. Chodzi o to, żeby służyć ludziom jak najlepiej - ad maiorem Dei gloriam. Zastanawiam się, jak to robić. Co poprawić. Jeśli się uda, będą całe wakacje na przemyślenie tej kwestii. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Nie wiem, jak mam podziękować tym wszystkim, bez których SOWY by nie było: mojej Współodpowiedzialnej, duszpasterzowi, a także ludziom-słuchaczom, ludziom-dyskutantom, wszystkim ludziom, którzy się jakoś przewinęli przez spotkania. Tak naprawdę to ja im powinnam dziękować, a nie oni mnie (mi?). I nie wiem, jak.

piątek, 3 czerwca 2011

szukanie

Kolej na świętego Marka.

Dwie refleksje z pierwszego rozdziału.

1. Chrystus przyjął chrzest Janowy i zaraz też Duch wyprowadził Go na pustynię. A przebywał na pustyni czterdzieści dni, kuszony przez szatana (Mk 1,12n). Nie przyjmuje się sakramentu po to, żeby mieć święty spokój. Przyjmuje się go po to, by od razu wyjść na pustynię i mieć siłę stawić czoła Złemu, który chce zniszczyć moc sakramentu - moc Chrystusa. Pójście do spowiedzi nie oznacza, że po niej zacznie się sielanka. Ja osobiście zawsze największych pokus doświadczam przez pierwszych kilka dni po spowiedzi (taki mały ekshibicjonizm).
To, co czyste, przyciąga szatana. Może dlatego, że sam był kiedyś czysty i jakoś za tym tęskni? (To tak za świętym Augustynem).

2. Chrystus dokonywał w Kafarnaum cudów, uzdrawiał wielu, którzy do Niego przychodzili. Kiedy wyszedł na pustynię, przyszli do Niego uczniowie: Wszyscy Cię szukają. A On, zamiast potulnie wrócić i dalej dokonywać cudów hurtem, powiedział: Pójdźmy gdzie indziej (Mk 1,37n). Znudziło Mu się? Liczył na jakieś bardziej spektakularne przypadki poza Kafarnaum? Myślę, że raczej liczył, że ci, którzy potrzebują, sami do Niego przyjdą. Może nawet pójdą za Nim po całej Galilei. Tak jak u Mateusza - za Jezusem chodziły tłumy.
Chrystusa nie mamy na własność. Nawet kiedy przyjmujemy Jego Ciało - sytuacja najbardziej intymna z możliwych - nie mamy Go na własność. Po pierwsze dlatego, że oprócz nas przyjmują Go w tej intymności setki i tysiące innych ludzi. Po drugie (i ważniejsze chyba) dlatego, że przyjmując Go, mamy Go dawać dalej. Nie mówię tu o bezczeszczeniu Najświętszego Sakramentu, ale o wykorzystaniu jego owoców. Chrystus sam ucieka od zamknięcia w czyimś światku.

wtorek, 31 maja 2011

sakrament dla wszystkich

Fantastyczne dzisiejsze spotkanie Szkoły Odnowy Wiary z księdzem Adamem Łuźniakiem, rektorem Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Opowiadał nam o sakramencie kapłaństwa. Opowiadał i odpowiadał. Kilka ważnych, cennych, chociaż może się wydawać, że niezbyt odkrywczych myśli.

Ofiara Chrystusa miała ten szczególny wymiar, że po raz pierwszy kapłan - ten, który składa - zjednoczył się z ofiarą - tym, co składane. Przed Chrystusem składanie ofiary przez kapłana w żaden sposób nie wiązało się moralnie z osobą i czynami samego kapłana. Chrystus wkroczył w tę rzeczywistość i ją zmienił.

Kapłaństwo - zarówno powszechne (wynikające z sakramentu chrztu), jak i służebne (wynikające z sakramentu święceń) wypływa z kapłaństwa Chrystusa. Chrystus jest jedynym Kapłanem, tj. pośrednikiem między Bogiem a ludźmi. To, że na świecie mamy setki tysięcy kapłanów, jest możliwe tylko dzięki włączeniu ich w to jedyne kapłaństwo Chrystusa.

Motyw oblubieńczego charakteru kapłaństwa. Chrystus umiłował Kościół - Kościół stał się więc Oblubienicą (łacińskie Ecclesia to dziewczynka). Skoro więc kapłani zanurzeni są w kapłaństwie Chrystusa, to i oni poślubiają Kościół. Biskup poślubia diecezję, w której działa jako biskup - stąd nosi pierścień, oznakę przynależności.

W tym kontekście sensu i jasności nabiera celibat. Skoro kapłan jest zaślubiony z Kościołem, to nie może wziąć sobie innej żony.

Co do kapłaństwa kobiet natomiast - przed argumentem psychologicznym stoi zawsze argument teologiczny. Poza tym, jak to ujął ks. Łuźniak, Chrystus poprzez Wcielenie wszedł w lud o kulturze, w której kapłanami byli mężczyźni. Będąc Bogiem, nie obawiał się wytykać Żydom błędów, zmieniać tradycji, wskazywać na rzeczywistość ponad ich zwyczajami. Skoro w sprawie kapłaństwa nie zrobił żadnego, najmniejszego nawet kroku do zmiany, to można przypuszczać, że aprobował męski charakter urzędu kapłańskiego.

poniedziałek, 30 maja 2011

wolność - kocham i rozumiem?

Prowadziłam dziś lekcje z licealistami na temat etyki św. Augustyna. Fascynujące, jak młodzi ludzie potrafią być krytyczni, poszukujący i twórczy.

Myślę jednak o czymś innym. O wolności. Starożytna koncepcja wolności mówiła, że istotą wolności jest dążenie do bycia w zgodzie z własną naturą. Skoro ludzka natura jest dobra (bo człowiek stworzony jest przez Boga, a absolutnie dobry Bóg nie może stworzyć czegoś złego), to jego wolna wola powinna dążyć właśnie do osiągnięcia dobra. Trudno zrozumieć to nam, którzy wyrośliśmy w kulcie wolności jako zdolności dokonywania wyboru między dobrem a złem.

Przypomina mi się to, co dawno temu mówił mój ówczesny duszpasterz: że po złożeniu ślubów wieczystych w większości sytuacji pokusy jest łatwiej, bo jest się dobrze ukierunkowanym. Wiadomo, dokąd trzeba zmierzać, do czego trzeba dążyć - wiadomo, gdzie znaleźć Boga. Wolna wola człowieka po ślubach jest zatem wolna w sposób doskonalszy, bo jest bliższa swojej naturze.

Czy tak samo jest po przyjęciu sakramentu małżeństwa? Chciałabym, żeby tak było. Doświadczenie z innymi sakramentami pokazuje jednak, że niekoniecznie się tak dzieje. Dlaczego z małżeństwem miałoby być inaczej?

Tak czy siak, boli mnie trochę współczesne rozumienie wolności. Pomieszanie wolności z samowolą. Wyłączenie wolności z jej konotacji moralnych. Czy da się coś z tym zrobić?

piątek, 27 maja 2011

Mateusza ciąg dalszy

"Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?" (Mt 20,15). Pan Bóg ma plan wobec każdego z nas. Zamiast więc porównywać plan dotyczący nas z planami dotyczącymi innych, zajmijmy się współdziałaniem w realizacji tego pierwszego. Jak już wejdziemy do chwały zbawionych, wtedy będziemy mogli patrzeć całkiem z boku i oceniać.

I ciągle przewijające się tłumy. Tłumy, które Jezus uzdrawia. Tłumy, które idą za Nim z miejsca na miejsce. Tłumy, których boją się faryzeusze. Tłumy, które krzyczą Hosanna Synowi Dawida! Czy bez tych tłumów działalność Jezusa byłaby tą samą działalnością? Gdyby tłumy za Nim nie szły, czy dzisiaj mielibyśmy całe to chrześcijańskie dziedzictwo? Czy chrześcijaństwo w ogóle by się narodziło, a jeśli tak, to czy przetrwałoby 2000 lat?

I ciągła, bolesna aktualność przypowieści o dwóch synach (Mt 21,28-31). Ilekroć grzeszę, odwracam się od Jego woli, od Jego Słowa, tylekroć stoję w miejscu, chociaż powiedziałam Pójdę. Za świętym Pawłem: Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię właśnie zło, którego nie chcę (Rz 7,19). Wielkim zadaniem dla każdego z nas jest ciągle się opamiętywać jak ten drugi syn. Oby nam do tego starczyło siły - i czasu.


Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

czwartek, 26 maja 2011

nieludzkie lub poniżające traktowanie

Po przeczytaniu artykułu w Rzepie mam uczucia wstrząśnięte, nie mieszane. Smutne to, bardzo smutne. Została pozbawiona prawa do badań genetycznych, a kiedy zostały one wykonane, minął czas, gdy mogła dokonać aborcji. Jak to jest, że cofamy się dobrowolnie w naszym ucywilizowaniu? W niektórych kulturach takie dzieci zaraz po urodzeniu zostawiano w górach na pewną śmierć, w późniejszych - bardziej humanitarnych opiekowano się nimi do ich (wczesnej) śmierci. Teraz chcemy je bezkarnie zabijać jeszcze przed ich narodzeniem.

Zastanawiam się, z czego to pragnienie wynika. Nie chcę tu nikogo osądzać - tylko Pan Bóg ma do tego pełne prawo. Coraz częściej nie umiem myśleć inaczej, niż że dzieje się tak przez dążenie do własnego psychicznego bezpieczeństwa i komfortu. I że nieprawdziwe są argumenty o tym, że dla tych dzieci tak będzie lepiej. Mój ojciec codziennie ratuje i podtrzymuje przy życiu maleństwa, których waga urodzeniowa rzadko kiedy przekracza 1000 g. Mówi często o tym, że wolałby, żeby jego działania były nieskuteczne, bo kiedy są skuteczne, to z tych dzieci wyrastają roślinki, a nie ludzie. Ale je ratuje, bo życie jest ważniejsze niż zdanie lekarza czy rodziców.

Mój ojciec, wojujący ateista, postępuje według zasady Bóg dał, Bóg wziął. Jak Panu Bogu się nie będzie podobało życie takiego maleństwa, to je weźmie do Siebie. Nie wyręczajmy Go w tym.

Na oddziale mojego ojca widać mnóstwo ludzi - rodziców, którzy swoje dzieci kochają mimo ich licznych chorób, mimo niespełnienia swoich życiowych ambicji. Wiadomo, każdy chciałby mieć zdrowe dziecko, które będzie przynosić dobre oceny ze szkoły, najlepiej wiele radości, a w dorosłości zajmie się stetryczałymi rodzicami. Tylko nie każdy może.

Zdaje się, że właśnie wylewam tu morze frustracji. Proszę o wybaczenie, ale coraz częściej sprzeciw, który się we mnie rodzi, domaga się jasnego wyrażenia. Wiem, że daleko nam do zbudowania świata, w którym wszyscy będą się kochać, w którym matka przyjmie swoje dziecko takim, jakie ono jest, i w którym problem aborcji będzie tylko kwestią historyczną.

Może dlatego, że daleko nam też do Pana Boga.

środa, 25 maja 2011

rachunek zdań

Gdy brat twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swojego brata. Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi. A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik.
(Mt 18,15-17)

Jak wielka jest siła i rola wspólnoty Kościoła! I nie chodzi tu (bezpośrednio) o urząd inkwizycji. Raczej o to braterskie upomnienie. O wyrażanie Bożej miłości. Kościół jest tą wspólnotą, w której jest obecny Chrystus. Już dwóch czy trzech ma między sobą Jezusa, jeśli się gromadzi w Jego imię. Jeśli grzesznik nie usłucha takiej wspólnoty, nie usłucha samego Boga, który w tej wspólnocie jest, działa i wyraża się. Jednoznaczny wyraz konieczności trwania w łączności z Kościołem. W jedności z nim. Kto chce miłować Chrystusa, musi miłować także i Kościół. Nie dlatego, że jest do tego przymuszony, ale dlatego, że tak wskazuje czysta logika Dobrej Nowiny.



Lektura Pisma świętego powinna być tym, na co chrześcijanin znajdzie czas nawet mimo braku czasu. Łatwo powiedzieć, tak.

czwartek, 19 maja 2011

anatomia

Fragment z artykułu, który przeczytałam kilka dni temu:
Podczas przeżywania orgazmu dochodzi do aktywizacji kory przedczołowej mózgu. Jego osiągnięcie jest jednoznaczne z wejściem w inny stan świadomości – to tylko niektóre wnioski z badań zespołu prof. Barry'ego Komisaruka z Rutgers University w amerykańskim Newark. Ich celem jest poznanie mechanizmu leżącego u podłoża seksualnego pobudzenia. Jego zrozumienie może prowadzić do stworzenia nowych terapii bólu. Orgazm ma bowiem właściwości przeciwbólowe.


Zastanawiam się, do czego dąży to wszystko. Orgazm jest nam dany jako związany z aktem małżeńskim (choć, jak wiadomo, występuje też w aktach pozamałżeńskich). Po co kawałkować ludzkie doznania? Wyodrębniać orgazm jako osobną czynność fizjologiczną, żeby potem wznosić go do rangi osobnej wartości? Nic tu nie jest dane samo dla siebie. Pan Bóg (czy, jak kto woli, matka natura) wszystko dobrze przemyślał i ułożył. Ingerowanie w to Boskie ułożenie staje się coraz bardziej radykalne, a przez to coraz bardziej obrzydliwe (vide sposób przeprowadzania wspomnianych eksperymentów). Gdzie i kiedy nastąpi koniec?

Inna sprawa, że stworzenie nowych terapii bólu jest wyrazem naszej ponowoczesnej kondycji i kultury, która dąży do wyparcia tego, co najbardziej ludzkie - jak śmierć, cierpienie, ból, brzydota - na rzecz tego, co istnieje w (specyficznie ludzkiej) wyobraźni. Pokażmy dzieci cierpiące na rzadkie choroby, ale w taki sposób, żeby nie pokazać rzeczywistego cierpienia, bólu, choroby. Powiedzmy o śmierci kogoś znanego, ale zróbmy to w taki sposób, żeby tę śmierć maksymalnie zdehumanizować. Wymażmy z naszej rzeczywistości ból poprzez rozmaite środki, tabletki, czopki, wreszcie terapie bólu. Dajmy sobie prawo do bycia człowiekiem - ale tylko w takim wymiarze, jaki nie wymaga pytania o sens.

poniedziałek, 16 maja 2011

niepoprawnie, frustracyjnie

Jedno ze spotkań w moim duszpasterstwie w tym tygodniu dotyczyć będzie naturalnego planowania rodziny. Temat brzmi: Kalendarzyk czy nowoczesny i ciekawy pomysł na styl życia?. Pomyślałam sobie, że NPR właściwie można by wspaniale rozpropagować, zrobić wielką kampanię reklamową i chyba sporo ludzi przynajmniej zastanowiłoby się nad tym rozwiązaniem. Jest w nas, współczesnych, jakieś pragnienie naturalności, powrotu do stanu sprzed rewolucji przemysłowych, seksualnych i innych. Ostatnio natknęłam się na tekst o prezerwatywach jednej z firm obecnych na polskim rynku (nie pomnę, której): dzięki nowym rozwiązaniom zapewniają poczucie większej naturalności niż wszystkie inne. Po co zapewniać sobie poczucie naturalności, skoro można sobie zapewnić samą naturalności? Myślę, że idąc tym tropem, NPR mógłby zyskać całkiem pokaźną liczbę zwolenników.

Problem w tym, że NPR kosztuje dużo mniej niż wszelkie inne środki antykoncepcyjne. Taka kampania reklamowa nikomu nie przyniosłaby zysku, poza samymi zainteresowanymi naturalnym planowaniem rodziny. Pewnie dlatego nikt się nie kwapi, żeby zająć się na poważnie uczeniem ludzi ich własnej fizjologii i jej oswajania.

Ostatnio byłam świadkiem rozmowy dwóch młodych kobiet - jedna w moim wieku, druga kilka lat starsza - o antykoncepcji. Starsza przestrzegała młodszą przed zażywaniem źle dobranych pigułek, opowiadając, co ją samą spotkało - szereg problemów ze zdrowiem, operacja i inne takie. Wspominała, że dużo skuteczniejsze od tabletek są zastrzyki hormonalne: no, jej pomagały, ale wyregulowanie cyklu po takiej terapii zajmuje dwa do trzech lat. Oczy mi wychodziły z orbit. Kobiety same się kaleczą, odczuwają to mniej lub bardziej boleśnie, i niczego się nie uczą!

Jakby przeciwstawnie do tego, co pisałam wyżej - coś złego stało się z naszym poczuciem naturalności. Kobieta opowiadała o chemicznej ingerencji w swój organizm w celu umożliwienia (współ)życia bez odpowiedzialności, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem.

Przyznam szczerze, że tracę szacunek do takich kobiet. Zresztą - nie tylko do kobiet. Moim zdaniem niewiele jest rzeczy bardziej żałosnych niż facet przynoszący swojej kobiecie opakowanie pigułek, żeby czasem nie zapomniała o koniecznej dawce hormonów. Zazwyczaj staram się nie być zbyt ostra w osądach, ale zastanawiam się, czy to nie jest właśnie ten czas, kiedy pewne rzeczy trzeba powiedzieć jasno i wyraźnie. Bez owijania w bawełnę, bez polit-poprawności.

środa, 11 maja 2011

liturgicznie

Jakiś wielki mam problem z wewnętrzną zgodą na śpiewanie Alleluja teraz. Weszło mi w krew powstrzymywanie się od tego w Wielkim Poście. Ciężko mi się przestawić. Dziwne, bo zawsze dotąd było na odwrót: to Wielki Post był czasem walki ze śpiewem Alleluja, natomiast okres wielkanocny stanowił powrót do normalności.

Dziś podczas Mszy świętej czytana była 3. prefacja wielkanocna. Niezwykle mocno uderzyły mnie słowa: Raz ofiarowany więcej nie umiera, lecz zawsze żyje jako Baranek zabity. Ofiara Chrystusa była jedna i wystarczyła. To, co mamy w sakramencie Eucharystii, to pamiątka i uobecnienie tamtej zbawczej Ofiary. Aby do tego uobecnienia mogło dojść, Chrystus musi żyć właśnie jako zabity Baranek. Trudno sobie wyobrazić, jak w ogóle można żyć jako zabity baranek. Chrystus jest żywy mimo śmierci, w którą musiał wejść, ale to zabicie, którego doznał, jest w Nim stale obecne, jakoś Go naznacza. Dlatego Chrystus doskonale rozumie nasze bóle, niepokoje, nasz grzech, naszą słabość. Żyje jako zabity, czyli jako ten, który poznał naturę człowieka od wewnątrz. (Jeśli mówimy o Bogu i człowieku, to tylko człowieka można zabić - Bóg sam przecież jest życiem, nie można Mu odebrać Jego samego).

niedziela, 8 maja 2011

współumarli

Wytrwałam. Wysłuchałam całej pieśni Anielski orszak bez jednej łzy, jak nie ja.

Zachwyciłam się. Tekstem. I melodią trochę też.

Przybądźcie z nieba na głos naszych modlitw,
mieszkańcy chwały, wszyscy święci Boży;
Z obłoków jasnych zejdźcie, aniołowie,
Z rzeszą zbawionych spieszcie na spotkanie.

Anielski orszak niech twą duszę przyjmie,
Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba,
A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi
Aż przed oblicze Boga Najwyższego.

Niech cię przygarnie Chrystus uwielbiony,
On wezwał ciebie do królestwa światła.
Niech na spotkanie w progach Ojca domu
Po ciebie wyjdzie litościwa Matka.

Promienny Chryste, Boski Zbawicielu,
jedyne światło, które nie zna zmierzchu,
bądź dla tej duszy wiecznym odpocznieniem,
pozwól oglądać chwały Twej majestat.





A w ramach ostatniej posługi podczas Mszy pogrzebowej zaśpiewałam psalm. Babcia nigdy nie miała okazji usłyszeć mnie śpiewającej. Więc chociaż teraz.

czwartek, 5 maja 2011

post

Zaskakujące słowa usłyszane dziś w konfesjonale. Nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy grzesznikami. Konsternacja, bo przecież co innego tłuką nam do głów od małego. I ciąg dalszy: Jesteśmy dziećmi Bożymi, które grzeszą, ale to nie znaczy, że jesteśmy nimi przez to mniej. No tak. Póki żyję, jest nadzieja.
(I to wspaniałe uczucie, kiedy można powiedzieć, że jakąś słabość się wreszcie pokonało, albo że się jest na dobrej drodze).

I tyle, tyle intencji do omodlenia. Można zapomnieć o swoich własnych, kiedy się zbiera cudze w wiązankę. Może to i czasem dobrze...



Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

środa, 4 maja 2011

coś się kończy, coś się zaczyna

Zdanie podsumowujące cały ten długi weekend.

Jan Paweł II jest już oficjalnie uznany i ogłoszony błogosławionym. Chociaż samych uroczystości nie oglądałam, to jednak gdy następnego dnia patrzyłam na urywki w serwisach informacyjnych, ogarniała mnie jakaś radość i spokój. Tak, to jest człowiek błogosławiony, święty. To dobrze, że Kościół uznał to odpowiednio szybko. Liczę po cichu, że teraz coś się skończy - medialny szał i szum wokół kremówek i 21:37 - i coś się zacznie - deszcz duchowych owoców, wyproszonych u Boga przez błogosławionego Jana Pawła.

Trudno bywa, kiedy trzeba zrzucić jakąś ładną zasłonkę i powiedzieć sobie i drugiej osobie: wróćmy do Tego, dzięki któremu to wszystko. Bo to znaczy, że jakoś się odeszło, może dalej, może bliżej, ale niepostrzeżenie i trzeba się nad tym zastanowić. Wtedy coś się kończy, a coś się zaczyna. Oby więcej się zaczęło niż skończyło.

Modlitwa wspólna i modlitwa indywidualna. Kiedy jedna się kończy, może zacząć się druga, ale człowiek nie może funkcjonować w obu jednocześnie. To taki mały ból czasów, kiedy tykanie zegarka bardziej przynagla niż cisza kaplicy adoracji. No więc oby i na tym polu coś się skończyło - jakiś marazm i bylejakość - i coś się zaczęło.

Dziś w nocy zmarła moja babcia. Jej życie się skończyło, teraz zaczyna się życie bez niej. Zaczęła się też jej wieczność, oby szczęśliwa, oby przed jaśniejącym Obliczem Boga. Po ludzku smutno i jakoś brak. I niesamowite, że jednak ważniejsze i bardziej dojmujące jest to, co po Bożemu - że może już Go ogląda, że jest jej lepiej tam niż tu. Skończył się jej ból, cierpienie, osamotnienie, zaczęła się za to radość, spokój. Taką mam nadzieję. Spełniło się to, co pisałam po ostatnim moim z nią spotkaniu - że chciałabym, żeby nasze pożegnanie wyglądało właśnie tak, jak wtedy. Żałuję trochę, że było to tak dawno. Wiele rzeczy mogłam zrobić inaczej od tamtej pory, ale myślę, że dla niej teraz jest już tylko Pan i moje niedociągnięcia mają znaczenie tylko dla mnie. Proszę o modlitwę w jej intencji, o spokój ducha. A także w intencji całej mojej rodziny, by życie bez niej różniło się tylko in plus od życia z nią.

Chrystus. Alfa i omega. Początek i koniec.

czwartek, 28 kwietnia 2011

święta, święta

Zmartwychwstanie Chrystusa. Chciałoby się przeżywać je stale. Na szczęście daje realne owoce. Nawet jeśli trudno dostrzegalne w szarej codzienności. Coś okraszonego piękną oprawą muzyczną, staraniem liturgicznym, przyjaznymi twarzami i ogólną atmosferą święta jest dużo łatwiejsze do przeżywania niż jego owoce.

Niesamowita historia Abrahama i Izaaka. Historia, którą tysiące lat później Soren Kierkegaard wykorzystał do wykazania paradoksu myślenia religijnego. To musi być paradoks. Bez niego nie ma religii, bez niego nie ma wiary. Chciałoby się tę wiarę włożyć w ładną ramkę i postawić na biurku, gdy tymczasem ona powinna się właśnie wszelkim ładnym ramkom wymykać.

Ogromne świadectwo dorosłych, wstępujących do wspólnoty Kościoła. Czy wierzysz...? - Wierzę. Jak niesamowite może być Boże działanie, że przywodzi do Niego ze wszystkich krańców świata, materialnego i duchowego.

Ustąpcie od nas, smutki i trosk fale,
gdy nasz Zbawiciel tryumfuje w chwale!




Alleluja!

środa, 13 kwietnia 2011

Komunii cud

Wczorajsze spotkanie SOWY, na którym w zasadzie nie powinno mnie być z racji stanu zdrowia (a jednak się dowlekłam), było bardzo owocne. Może nie powiedziałyśmy wszystkiego, co chciałyśmy (szczególnie ja), ale dla mnie owoc tego spotkania jest dużo większy i ważniejszy niż zrealizowanie celu.

Dzięki wypowiedzi jednej z uczestniczek dotarło do mnie mianowicie, że Chrystus Eucharystyczny działa także we mnie i w moim życiu. Że owoce Komunii, nazwane i opisane w Katechizmie Kościoła Katolickiego, nie są tylko pustymi sloganami. Że Komunia jest realna, chociaż nie trzeba jej doświadczać mistycznie. Owszem, byłoby fajnie, tak od razu widzieć i wiedzieć. Ale nawet jak nie ma tego och, to Jezus przemienia moje życie, zbliża mnie do Siebie, wiąże mnie ze Sobą coraz ściślej. Tak jak to ujęła owa dziewczyna: kiedy wychodzę z kościoła po Mszy, to Jezus trwa we mnie, gdy za każdym razem myślę sobie to jest dobre albo to jest złe. Niby takie proste, ale ileż się trzeba namęczyć, zanim przyjdzie zrozumienie tego faktu.

niedziela, 10 kwietnia 2011

był pewien chory

Dziś spośród czytań tylko o Ewangelii (J 11,1-45), bo długa, a niosąca wiele skojarzeń.

Skojarzenie pierwsze: różnymi drogami przychodzi do nas i objawia się chwała Boża. O ile piękno, dobro i szczęście są jakimiś takimi oczywistymi jej przejawami, o tyle cierpienie, smutek, śmierć - raczej odciągają od myślenia o Bogu niż ku niemu prowadzą. Przynajmniej w spojrzeniu czysto ludzkim.

Skojarzenie drugie: chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć - czy łatwo było to powiedzieć? Czy może Tomasz zwany Didymos pomyślał tak: idziemy z naszym Mistrzem, który już tyle razy okazywał swą potęgę, więc czemu miałby nie zrobić tego ponownie - zwłaszcza że sam to obiecuje? Na ile troska o Boga jest jedynie przykrywką dla naszej troski o samych siebie?

Skojarzenie trzecie: powtarzające się zdanie oskarżenia - Panie, gdybyś tu był... - jakże musiało boleć Chrystusa, który przecież miłował Martę, Marię i Łazarza.

Skojarzenie czwarte: płacz Jezusa przygotowuje nas na to, że na Krzyżu będzie umierał jako człowiek. Będzie czuł ból, gorąco, będzie pragnął, będzie tak do granic ludzki.

Skojarzenie piąte: Jezus przed wywołaniem Łazarza z grobu błogosławi Ojca, dziękuje Mu. Jakoś zapowiada to misterium Jego własnego cierpienia, śmierci i zmartwychwstania, przed którymi też błogosławił, dziękował Ojcu.

wtorek, 5 kwietnia 2011

theatrum mundi

Miłość jest wspólną drogą do świętości, jest rozwojem.

Trud pracy nad sobą jest właśnie budowaniem miłości.

Jeżeli kocham, potrafię się zdobyć na to, czego nikt inny nie potrafi.

Ponieważ kochasz, masz prawo poświęcić się dla osoby kochanej, a ponieważ chcesz ją obdarować sobą, nie możesz być byle kim.


To cytaty z książki Wandy Półtawskiej pt. Eros et iuventus, przesłane mi kilka miesięcy temu w smsie, bardzo ważnym smsie. Noszę je w sobie do tej pory (w pamięci telefonu również).

Dziś, z pewnej perspektywy, w związku z tymi zdaniami rodzą się we mnie krzyczące pytania. Co, jeśli miłość nie jest drogą do świętości? Przestaje być miłością? I czy chodzi o ciągnięcie się nawzajem na siłę dalej, czy raczej zatrzymywanie się wspólnie z tą drugą osobą, gdy zdarzy jej się upaść? Czy trud pracy nad sobą nie jest zazwyczaj budowaniem miłości do samego siebie? Co zrobić, kiedy osoba kochana odrzuca moje poświęcenie, nazywa je niepotrzebnym? I co, jeśli w głębi duszy naprawdę sądzę, że jestem byle kim?

Tylko część tych pytań dotyczy mnie bezpośrednio. Zadanie ich, nawet w celu usłyszenia prostej i oczywistej odpowiedzi, wcale nie jest łatwe. Proste i oczywiste są odpowiedzi, które wywodzimy wprost z Pisma świętego. Tylko jak stosować te proste i oczywiste drogowskazy do swojego życia, tego najbardziej praktycznego i przyziemnego zarazem?

We Wrocławiu organizowane są aktualnie Drogowskazy Kariery, cykl spotkań z różnymi mniej bądź bardziej ciekawymi ludźmi, którzy opowiadają o swoich zawodach, pracy w ich branży czy firmie, wreszcie o zarządzaniu wszystkim, czym się da. Myślę, że dla nas, katolików, też by się przydały takie Drogowskazy Kariery, podczas których można by się było dowiedzieć, jak zrobić karierę i osiągnąć sukces w miłości Boga i bliźniego. Takie praktyczne rady. Chociaż to by było za proste. Chrześcijaństwo nie jest dawaniem uniwersalnych recept. Wchodzi tu w grę element rozumu i woli. Serio, byłoby nam wszystkim milej, gdyby nas Pan Bóg stworzył takimi marionetkami, którymi pociąga według swojego uznania. (Inna sprawa, że pewnie szybko by Mu się to znudziło). Jest w tym jednak coś pozytywnego. Przynajmniej jest to dowód, że nie jesteśmy theatrum mundi. No, chociaż w jakimś tam stopniu.

środa, 30 marca 2011

akcja-reakcja

Jarmark zakończył się sukcesem. Dzięki wszystkim, którzy przy nim pracowali, a przede wszystkim dzięki tym, którzy przyszli i korzystali z dobrodziejstw, sowicie za nie płacąc. Udało nam się zebrać 12 tysięcy złotych! Dzieciaki z Nowej będą miały wspaniałe wakacje, no i pewnie remont też się uda. Dziękuję w imieniu swoim, organizatorów i tych dzieci, którym pomogliśmy.

To nie był łatwy czas. Trudna była też Msza święta w niedzielę, kiedy wyrwałam się z Jarmarku tylko na tę godzinę. Nie mogłam wysiedzieć i zamiast myśleć o Panu Bogu, myślałam o tym, co się dzieje na moim stoisku, co trzeba zrobić, jak to organizować dalej. Pozostaje jedynie nadzieja, że Pan Bóg zna intencje i dlatego nie będzie zbyt surowy za to zupełne rozbicie.

Wczoraj na spotkaniu SOWY gościliśmy biskupa Andrzeja Siemieniewskiego, który mówił nam o sakramencie bierzmowania (w ramach cyklu spotkań o sakramentach). Wspominał o tym, że kiedy jego bratanek w Stanach Zjednoczonych przygotowywał się do bierzmowania w wieku 16 lat, musiał oprócz spełnienia innych warunków wylegitymować się konkretną liczbą odbytych godzin wolontariatu. Biskup mówił - a ja się z tym zgadzam - że to bardzo dobry pomysł, żeby młodego człowieka (i człowieka w ogóle), który ma pogłębić swoją relację z Bogiem, uczulać na obecność i potrzeby drugiego człowieka. Żeby ten sakrament miał przedłużenie w odnajdywaniu Boga w ludziach. Myślę sobie, że może trzeba by wprowadzić coś takiego także u nas. Wielu młodych angażuje się w różnego rodzaju wolontariaty, ale chodzi o to, że jako chrześcijanie (i to już dojrzali, jak sami często podkreślają) mają wręcz obowiązek świadczyć dzieła miłosierdzia. Znowu wraca encyklika Deus caritas est.

czwartek, 24 marca 2011

dobro się szerzy

Przyznać się muszę, że jak zwykle - jak trwoga, to do Boga.

Proszę o bardzo dużo modlitwy. Jutro zaczynają się ostatnie, najintensywniejsze przygotowania do kolejnego już, XXII Jarmarku Dominikańskiego.

Tradycyjnie w starym refektarzu w klasztorze oo. dominikanów we Wrocławiu (pl. Dominikański 2, wejście od ul. Janickiego) od godziny 9:00 w najbliższą niedzielę można będzie wypić herbatę i zjeść pyszne ciastka i - uwaga - kanapki :) w jarmarkowej kawiarence; nabyć używane ubrania po okazyjnych cenach w lumpeksie; nabyć używane książki w jarmarkowym antykwariacie; wziąć udział w loterii fantowej z ciekawymi i wartościowymi nagrodami; kupić masę różnych innych rzeczy, książek, biżuterii i kto wie, czego jeszcze. A to wszystko dla dzieciaków ze świetlicy środowiskowej przy ul. Nowej we Wrocławiu - żeby mogły pojechać na wakacje, a po nich wrócić do odnowionych pomieszczeń świetlicy.

Pomoc? Więc, jak już wspomniałam wcześniej, najpierw modlitwa, dużo modlitwy. Za koordynatorów i za odpowiedzialnych za poszczególne stanowiska - o siły i zapał do pracy. Za ojców dominikanów i za wszystkich dobrodziejów Jarmarku - o Boże błogosławieństwo dla nich. I wreszcie za dzieciaki, dla których te pieniądze zbieramy - żeby startowały w życie z dobrym kapitałem.

A po modlitwie można przynieść ciasto do kawiarenki albo pomóc w sprzątaniu po zakończeniu Jarmarku. Ale głównie pomóc można swoją obecnością w tłumie kupujących - oczywiście w charakterze kupującego :) Polecam, zapraszam :)

czwartek, 17 marca 2011

według Serca Twego

Ze świata, w którym ludzie się spieszą, samochody pędzą, deszcz leje tak, że prawie żaby lecą z nieba - do świata Boga. Przed Niego, żeby uklęknąć, usiąść, stanąć (chociaż najchętniej to położyć się krzyżem przed Nim albo w ogóle wziąć Go w ramiona i wszczepić w swoje serce). Taki biały, kruchy, cichy, pokorny, słaby i mizerny. Bezbronny, ale w inny sposób niż wtedy, na krzyżu. Taki, jaki stoi w kaplicy w monstrancji, nie oczekuje pomocy od innych dla Siebie. Raczej oczekuje, żeby tę pomoc dać wszystkim potrzebującym, którzy przed Nim staną.

Dwie nierozerwalne rzeczywistości oczekiwania.

Jezu najcierpliwszy - zmiłuj się nad nami!

środa, 16 marca 2011

pamiętaj, abyś...

Ostatnie wojaże i parę(naście) innych spraw pomniejszych pobudziły mnie do refleksji.

Dwa różne miasta, dwa różne centra tych miast. Rzeszów - w sobotę sklepy czynne do 14, w niedzielę zamknięte na amen, więc od sobotniego popołudnia do poniedziałkowego poranka wszystko śpi. I Wrocław - w sobotę wszystko czynne do 20 albo i dłużej, w niedzielę podobnie, miasto ciągle żyje, wobec czego w każdej chwili można skoczyć na zakupy, nawet te najbardziej prozaiczne i podstawowe.

Jak się mieszka na co dzień w tym drugim, to powrót do pierwszego jest jak kubeł zimnej wody. Chce się coś kupić w centrum miasta w sobotę wieczorem i nie ma takiej opcji. Nie mówiąc już o niedzieli.

I właśnie o tym sobie pomyślałam. Niby wszystko fajnie, jako katoliczka pięknie argumentuję za zakazem pracy - więc i handlu - w niedziele i święta, doceniam znaczenie tegoż... A w praktyce? W praktyce konsumpcjonizm jakoś bierze górę. Może i wygodnictwo. Jest coś takiego w kulturze, że wcielanie ideałów - również religijnych - w życie niepostrzeżenie przeradza się w jakieś fasadowe gierki.

Ostatni pobyt w Rzeszowie pokazał mi, jak miła może być niedziela bez otwartych wszystkich sklepów. Faktem jest, że hipermarkety (umiejscowione poza ścisłym centrum) pracują, aż miło. Ale po samej starówce można się przejść, nie będąc atakowanym muzyką czy marketingowymi instalacjami ze wszystkich sklepów i lokali, jakie się mija. Z własnego doświadczenia wiem, że wtedy właśnie odwiedza się rodzinę i znajomych, idzie wspólnie na spacer, do kościoła albo zwyczajnie siedzi się w domu, rozkoszując się wolnym dniem.

Kiedy w ostatnią sobotę w okolicach godziny 14 przymusowo znalazłam się na Rynku wrocławskim, przewalające się wokół mnie masy ludzi, zapatrzonych w wystawy sklepowe i wypatrujących ciekawych lokali, zdecydowanie mnie przytłoczyły.

Zakaz - albo chociaż ograniczenie - handlu w niedziele i święta zaczęło przybierać dla mnie formę zabiegania o zachowanie resztek zdrowych relacji międzyludzkich. Oby się udało.

środa, 9 marca 2011

macierzysta bandera u dobrego Armatora

Ostatnie tygodnie w rozjazdach i obfitujące w najrozmaitsze wielkie i małe wydarzenia - z przewagą jednak tych wielkich - doprowadziły mnie do bardzo ważnego wniosku. Eucharystia i modlitwa są takim bezpiecznym portem, do którego zawsze można wpłynąć i który zawsze się poznaje, nawet z największej odległości. Można się zagubić w tym kołowrocie, można stracić wątek, ale jeśli ma się w ciągu dnia tę jedną przystań - to nic nie znaczą kołowroty, młyny i inne takie.

Może brzmi to górnolotnie, może różowo i niezbyt realnie. Ostatni czas tego mnie właśnie nauczył i nic na to nie poradzę.

A dziś zaczyna się inny Czas. Oby dobrze go wykorzystać. Ciągle wracając do właściwego portu.

wtorek, 22 lutego 2011

duchem z Duchem

Niesamowite, kiedy widzi się człowieka dobrze przygotowanego na swoją śmierć. Taki spokój, który wszystko wygładza i wyjaśnia. Szczera rozmowa o Panu Bogu i o Jego miejscu w naszym życiu. Jak wiele może zmienić oddanie swego cierpienia właśnie Jemu! Moja babcia, o której we wrześniu pisałam, że ma już dość życia i że przykro tego słuchać, teraz prosi o modlitwę w intencji szczęśliwej śmierci i z uśmiechem mówi, że ma za kogo ofiarować te cierpienia, dlatego jest jej lżej.

Wielkie, piękne świadectwo.

Na pożegnanie powiedziała mi: Niech cię Bóg błogosławi. Przypomniało mi się błogosławieństwo z Księgi Liczb. Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze Swe nad tobą, niech cię obdarzy Swą łaską. Niech zwróci ku tobie oblicze Swoje i niech cię obdarzy pokojem (Lb 6,24-26). Myślę sobie, że może to ostatnie pożegnanie, które babcia do mnie skierowała; nie mogę tego wiedzieć, ale jeśli tak jest, to właśnie tak powinno ono wyglądać.

niedziela, 20 lutego 2011

psikus

Dziś w kościele pozytywne zaskoczenie.

Znowu Msza nie u dominikanów, tym razem z braku możności. Dla odmiany u czarnych (diecezjalnych). I kazanie, które naprawdę było dobre. Może trochę przydługie, zwłaszcza pod koniec, ale dobre. I dotyczyło Ewangelii. Ksiądz Piotr sporo też cytował innych fragmentów Dobrej Nowiny. Jakoś tak podświadomie czekałam na jakieś nawiązanie do sługi Bożego Jana Pawła II - w końcu taka piękna Liturgia Słowa o przebaczeniu, pokorze, miłowaniu nieprzyjaciół. I się nie doczekałam - na szczęście, ale ku własnemu ogromnemu zdziwieniu. Lubię być tak zaskakiwana.

(A niektóre myśli z kazania jakoś wiązały mi się bardzo z tym, co wyczytałam na temat filozofii św. Tomasza Akwinaty, ale to już całkiem inny temat).

Są jeszcze mądrzy księża w naszym kraju, ale dużo bardziej budujące jest, że znajdują się oni także poza zakonem dominikanów :)

(A moja babcia zabiła mnie dziś pytaniem: To jak się to twoje zgromadzenie nazywa? Dominikanie? O ile mi wiadomo, nie wstępowałam do żadnego. Zwłaszcza do męskiej gałęzi.)

środa, 16 lutego 2011

zależenie

Zachwyt Liturgią Godzin trwa mimo zawirowań życiowych na różnych polach.

Z dzisiejszych nieszporów:
Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was.
1P 5,7


Uwielbiam to zdanie z dawien dawna. Przypomina, że cokolwiek się stanie, On zawsze czeka. Coś jakby w związku z drugim wnioskiem z rekolekcji ciszy.

Myślę też, że o ile miłość między dwojgiem ludzi jest oparta na Panu Bogu i na Jego Miłości, o tyle swoje troski mogę powierzyć tej drugiej osobie, bo jej zależy na mnie. Ale do tego potrzeba bardzo mocnego zasadzenia swojego życia i miłości w Panu. Całe życie trzeba nad tym pracować.

A Pan Bóg - tak już, od ręki przyjmie wszystkie troski, które na Niego przerzucę.

Swoją drogą, pojawia mi się tu bardzo plastyczne wyobrażenie wielkiego wora trosk, który wrzucam na grzbiet pokornie stojącego osła. Mam nadzieję, że Pan Bóg się za to nie obrazi, ale słowo przerzućcie na pobudza moją fantazję.

poniedziałek, 14 lutego 2011

wielka cisza

Rekolekcje ciszy były czasem bezsprzecznie trudnym, ale warto było się wysilić. Maksymalne wyhamowanie ze skutkiem takim, że nagle wolnego czasu było za dużo. I ciężko było się do tego dostroić.

Czas trudny, bo w tej ciszy przychodziły pytania, na które w zgiełku codnia nie szukamy odpowiedzi, które spychamy na wieczne kiedyś. Więc właśnie nastało to kiedyś i trzeba było się zmierzyć, spróbować odpowiedzieć.

Konstruktywne wnioski, wyciągnięte z tych dni:
1) medytacja chrześcijańska nie jest dla mnie;
2) Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie jest bardzo cierpliwy;
3) jest tyle różnych sposobów na wyrażenie tego, co się myśli i czuje, poza słowami;
4) możliwość mówienia jest niesamowita i trzeba umieć z niej korzystać;
5) cały Różaniec (4 części) jednak nie starcza na omodlenie wszystkich intencji;
6) śpiewanie religijnych pieśni też bywa zagłuszaniem religijnych pytań;
7) lektura Pisma Świętego może być pasjonująca.

Następna edycja za rok. Polecam, zapraszam :)

wtorek, 8 lutego 2011

codzień

Wielkie zamieszanie, po studencku i po katolicku. Skupiając się raczej na tej katolickiej stronie zamieszania, bardzo proszę wszystkich o modlitwę za mnie. Najpierw za dobrą spowiedź (jutro rano), a następnie za dobre przeżycie rekolekcji w ciszy, na które jadę razem z moim duszpasterstwem.

Tak sobie myślę, że jakby człowiek chciał omodlić wszystkie intencje, które nosi w sercu, to by mu dnia nie starczyło. Przynajmniej ja tak mam. Ciągle ktoś, ciągle coś, co nie cierpi zwłoki i wymaga wielkiego modlitewnego nakładu. I myślę też, że modlitwa wstawiennicza to nasz (chrześcijański?) katolicki skarb, z którego nie powinniśmy rezygnować.

I dobrze spotkać ludzi, dla których Bóg nie jest jeszcze jedną sferą zainteresowań, jak hodowla rybek, tylko jest rzeczywistością, w której funkcjonują i która wyznacza im kierunek we wszystkich dziedzinach życia.

Zaczynam lekturę książki Simona Tugwella OP pt. Drogi niedoskonałości, o różnych sposobach przeżywania duchowości. Mam nadzieję, że uda mi się ją skończyć i podzielić się wrażeniami.

piątek, 4 lutego 2011

konceptualnie

Kiedy dzisiaj kończyliśmy żmudne spotkanie odpowiedzialnych w duszpasterstwie, zmówiliśmy Chwała Ojcu. Wypowiadając słowa doksologii, czułam się tak, jak czują się niektórzy ludzie w kościele, kiedy na Idźcie w pokoju Chrystusa odpowiadają Bogu niech będą dzięki - że się wreszcie skończyło.

A przecież dziękuje się nie za to, że (ani że wreszcie)się skończyło - tylko za to, że skończyło się tak, a nie inaczej.

My mogliśmy się na przykład powyrzynać nawzajem na tym spotkaniu. A Pan Jezus mógł się wcale nie ofiarować na okup za nasze winy, związane lub niezwiązane z tymże wyrzynaniem.

Dwie natury Chrystusa są czymś tak niepojętym, że naprawdę trudno to sobie zracjonalizować (to ostatnio jedno z moich ulubionych słów). Człowiek i Bóg jednocześnie. Jako Bóg miał odwieczny plan. Jako człowiek mógł wybrać, zdecydować. Jako Bóg wiedział przed stworzeniem, że to stworzenie będzie musiał odkupić. Jako człowiek modlił się do Boga, aby umieć przyjąć dzieło odkupienia na swoje barki. Niepojęte. Żadnym pojęciem nie da się tego oddać.

wtorek, 1 lutego 2011

łańcuchy kruszył, a pęta rozrywał

Tym razem, dla odmiany, coś o Ewangelii. Wczorajszej (Mk 5,1-20). Słuchałam jej podczas Mszy o siódmej rano i uderzyła mnie.

Uderzyło mnie, że zło jest destrukcyjne - o. Marcin podczas kazania powiedział, że autodestrukcyjne i to kwestia do przemyślenia, ale chodzi mi o destrukcję tego, w czym zło się zadomawia i działa. Przecież stado świń, w które wszedł Zły, od razu pognało do przepaści i zginęło w jeziorze. Zło to nie jest coś, co sobie gdzieś tam istnieje, czasem się objawia i znika prawie niezauważone.

I jednocześnie uderzyło mnie, jak bardzo Bóg musi kochać człowieka, że daje mu siłę do walki z tym złem. Człowiek, w którym w tej Ewangelii panował Zły, ciągle żył. Mieszkał w grobach, ale żył. W sensie duchowym, jak powiedział o. Marcin, był martwy. Zastanawiam się, czy rzeczywiście tak było. Zły nad nim panował i można to uznać za śmierć duchową, ale jednocześnie ten człowiek przyszedł do Chrystusa. Wiedziony nienawiścią Złego do Pana, ale przyszedł. Był żywy. Była więc jakaś nadzieja. Stado świń zginęło od razu, nie mając żadnej nadziei, bo i nie mając rozumu. Boża miłość właśnie tu się objawia. Człowiek nigdy nie przegra tak do końca, póki jeszcze żyje. Niesamowite.

piątek, 28 stycznia 2011

z przepisanych mięs i ziół

Z racji dzisiejszego dominikańskiego święta świętego Tomasza z Akwinu (jednego z moich ulubionych świętych), dla odetchnienia od jego dzieł filozoficznych sięgnęłam po hymn Pange lingua jego autorstwa (do posłuchania tutaj). Trzecia strofa mnie poruszyła.
W noc ostatnią przy wieczerzy
z tymi, których braćmi zwał,
pełniąc wszystko jak należy,
czego przepis prawny chciał,
Sam Dwunastu się powierzył
i za pokarm z rąk Swych dał.

Poruszyła mnie ona w kontekście pół żartem, pół serio rzucanych pod moim adresem oskarżeń o faryzejską postawę w kwestii liturgii. Taż tu jest pięknie wskazany argument za należytą troską o liturgię, jej godność, jedność, trwałość i piękno.

Pan Jezus rewolucjonizował, jak już kiedyś pisałam. Robił rzeczy, których nikt inny by nie zrobił, wprowadzał zamęt we współczesny sobie świat. A jednak - w tej konkretnej chwili, kiedy spożywał wieczerzę paschalną z Apostołami, postępował według Prawa, które ustanowiono przed Nim. Kto jak kto, ale On miał pełne prawo powiedzieć: robię to dla Mojego Ojca, więc Ojciec na pewno się nie obrazi, jeśli zrobię to inaczej niż wszyscy. Nie powiedział tego, nie zrobił inaczej niż wszyscy. Wprowadził tylko jedną Rewolucję, na sam koniec, a był to naprawdę szczególny wzgląd duszpasterski, jeśli w ogóle można tak powiedzieć.

Ostatnią Wieczerzę, sprawowaną według Prawa, nazywamy ustanowieniem sakramentu Eucharystii. Myślę, że w związku z tym powinniśmy trzymać się przepisów, które w temacie liturgii ustanawia Matka-Kościół. Są na świecie ludzie mądrzejsi od nas, a przypuszczalnie także bliżsi sprawom Bożym. Odrobinę zaufania. Po co udziwniać, skoro proste też działa?