Wczoraj wieczorem modliłam się tak: Panie Boże, ja wiem, że zawaliłam, ale weź coś z tym zrób, ten jeden, ostatni już raz. I przyszła chwila namysłu. Wcale nie jeden i pewnie wcale nie ostatni, jeśli poza takimi modlitwami nie podejmę czegoś więcej. To nie była miła refleksja, zwłaszcza na kilka godzin przed obroną licencjatu.
Wniosek: trzeba się częściej wsłuchiwać w swoje własne modlitwy. Ale też jeszcze częściej w głos Boga. I nie zwalać wszystkiego na Niego. On da radę ze wszystkim - wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję. Nie znaczy to jednak, że trzeba Go zarzucać problemami, z którymi łatwo (albo tylko trochę trudniej) można sobie dać radę samemu.
To trochę tak, jak z kwestią teologii i filozofii. Teologia zawiera nie tylko to, co objawione, ale i to, co objawialne, czyli co można poznać rozumem, ale Bóg to objawił dodatkowo, bo jest to konieczne do zbawienia. A filozofia zawiera wszystko to, co można poznać rozumem przyrodzonym, a co do zbawienia konieczne nie jest, więc i objawione być nie musi.
W naszym życiu są obszary, w których Boża pomoc jest konieczna po to, żebyśmy do Niego doszli, chociaż bez tej pomocy może też by nam się udało. Ale jest cała masa spraw, w których Boża pomoc jest oczywiście możliwa (u Boga nie ma nic niemożliwego), ale nie jest konieczna. Więc może by tak przejąć większą odpowiedzialność za te właśnie rzeczy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz