wtorek, 22 lutego 2011

duchem z Duchem

Niesamowite, kiedy widzi się człowieka dobrze przygotowanego na swoją śmierć. Taki spokój, który wszystko wygładza i wyjaśnia. Szczera rozmowa o Panu Bogu i o Jego miejscu w naszym życiu. Jak wiele może zmienić oddanie swego cierpienia właśnie Jemu! Moja babcia, o której we wrześniu pisałam, że ma już dość życia i że przykro tego słuchać, teraz prosi o modlitwę w intencji szczęśliwej śmierci i z uśmiechem mówi, że ma za kogo ofiarować te cierpienia, dlatego jest jej lżej.

Wielkie, piękne świadectwo.

Na pożegnanie powiedziała mi: Niech cię Bóg błogosławi. Przypomniało mi się błogosławieństwo z Księgi Liczb. Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze Swe nad tobą, niech cię obdarzy Swą łaską. Niech zwróci ku tobie oblicze Swoje i niech cię obdarzy pokojem (Lb 6,24-26). Myślę sobie, że może to ostatnie pożegnanie, które babcia do mnie skierowała; nie mogę tego wiedzieć, ale jeśli tak jest, to właśnie tak powinno ono wyglądać.

niedziela, 20 lutego 2011

psikus

Dziś w kościele pozytywne zaskoczenie.

Znowu Msza nie u dominikanów, tym razem z braku możności. Dla odmiany u czarnych (diecezjalnych). I kazanie, które naprawdę było dobre. Może trochę przydługie, zwłaszcza pod koniec, ale dobre. I dotyczyło Ewangelii. Ksiądz Piotr sporo też cytował innych fragmentów Dobrej Nowiny. Jakoś tak podświadomie czekałam na jakieś nawiązanie do sługi Bożego Jana Pawła II - w końcu taka piękna Liturgia Słowa o przebaczeniu, pokorze, miłowaniu nieprzyjaciół. I się nie doczekałam - na szczęście, ale ku własnemu ogromnemu zdziwieniu. Lubię być tak zaskakiwana.

(A niektóre myśli z kazania jakoś wiązały mi się bardzo z tym, co wyczytałam na temat filozofii św. Tomasza Akwinaty, ale to już całkiem inny temat).

Są jeszcze mądrzy księża w naszym kraju, ale dużo bardziej budujące jest, że znajdują się oni także poza zakonem dominikanów :)

(A moja babcia zabiła mnie dziś pytaniem: To jak się to twoje zgromadzenie nazywa? Dominikanie? O ile mi wiadomo, nie wstępowałam do żadnego. Zwłaszcza do męskiej gałęzi.)

środa, 16 lutego 2011

zależenie

Zachwyt Liturgią Godzin trwa mimo zawirowań życiowych na różnych polach.

Z dzisiejszych nieszporów:
Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was.
1P 5,7


Uwielbiam to zdanie z dawien dawna. Przypomina, że cokolwiek się stanie, On zawsze czeka. Coś jakby w związku z drugim wnioskiem z rekolekcji ciszy.

Myślę też, że o ile miłość między dwojgiem ludzi jest oparta na Panu Bogu i na Jego Miłości, o tyle swoje troski mogę powierzyć tej drugiej osobie, bo jej zależy na mnie. Ale do tego potrzeba bardzo mocnego zasadzenia swojego życia i miłości w Panu. Całe życie trzeba nad tym pracować.

A Pan Bóg - tak już, od ręki przyjmie wszystkie troski, które na Niego przerzucę.

Swoją drogą, pojawia mi się tu bardzo plastyczne wyobrażenie wielkiego wora trosk, który wrzucam na grzbiet pokornie stojącego osła. Mam nadzieję, że Pan Bóg się za to nie obrazi, ale słowo przerzućcie na pobudza moją fantazję.

poniedziałek, 14 lutego 2011

wielka cisza

Rekolekcje ciszy były czasem bezsprzecznie trudnym, ale warto było się wysilić. Maksymalne wyhamowanie ze skutkiem takim, że nagle wolnego czasu było za dużo. I ciężko było się do tego dostroić.

Czas trudny, bo w tej ciszy przychodziły pytania, na które w zgiełku codnia nie szukamy odpowiedzi, które spychamy na wieczne kiedyś. Więc właśnie nastało to kiedyś i trzeba było się zmierzyć, spróbować odpowiedzieć.

Konstruktywne wnioski, wyciągnięte z tych dni:
1) medytacja chrześcijańska nie jest dla mnie;
2) Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie jest bardzo cierpliwy;
3) jest tyle różnych sposobów na wyrażenie tego, co się myśli i czuje, poza słowami;
4) możliwość mówienia jest niesamowita i trzeba umieć z niej korzystać;
5) cały Różaniec (4 części) jednak nie starcza na omodlenie wszystkich intencji;
6) śpiewanie religijnych pieśni też bywa zagłuszaniem religijnych pytań;
7) lektura Pisma Świętego może być pasjonująca.

Następna edycja za rok. Polecam, zapraszam :)

wtorek, 8 lutego 2011

codzień

Wielkie zamieszanie, po studencku i po katolicku. Skupiając się raczej na tej katolickiej stronie zamieszania, bardzo proszę wszystkich o modlitwę za mnie. Najpierw za dobrą spowiedź (jutro rano), a następnie za dobre przeżycie rekolekcji w ciszy, na które jadę razem z moim duszpasterstwem.

Tak sobie myślę, że jakby człowiek chciał omodlić wszystkie intencje, które nosi w sercu, to by mu dnia nie starczyło. Przynajmniej ja tak mam. Ciągle ktoś, ciągle coś, co nie cierpi zwłoki i wymaga wielkiego modlitewnego nakładu. I myślę też, że modlitwa wstawiennicza to nasz (chrześcijański?) katolicki skarb, z którego nie powinniśmy rezygnować.

I dobrze spotkać ludzi, dla których Bóg nie jest jeszcze jedną sferą zainteresowań, jak hodowla rybek, tylko jest rzeczywistością, w której funkcjonują i która wyznacza im kierunek we wszystkich dziedzinach życia.

Zaczynam lekturę książki Simona Tugwella OP pt. Drogi niedoskonałości, o różnych sposobach przeżywania duchowości. Mam nadzieję, że uda mi się ją skończyć i podzielić się wrażeniami.

piątek, 4 lutego 2011

konceptualnie

Kiedy dzisiaj kończyliśmy żmudne spotkanie odpowiedzialnych w duszpasterstwie, zmówiliśmy Chwała Ojcu. Wypowiadając słowa doksologii, czułam się tak, jak czują się niektórzy ludzie w kościele, kiedy na Idźcie w pokoju Chrystusa odpowiadają Bogu niech będą dzięki - że się wreszcie skończyło.

A przecież dziękuje się nie za to, że (ani że wreszcie)się skończyło - tylko za to, że skończyło się tak, a nie inaczej.

My mogliśmy się na przykład powyrzynać nawzajem na tym spotkaniu. A Pan Jezus mógł się wcale nie ofiarować na okup za nasze winy, związane lub niezwiązane z tymże wyrzynaniem.

Dwie natury Chrystusa są czymś tak niepojętym, że naprawdę trudno to sobie zracjonalizować (to ostatnio jedno z moich ulubionych słów). Człowiek i Bóg jednocześnie. Jako Bóg miał odwieczny plan. Jako człowiek mógł wybrać, zdecydować. Jako Bóg wiedział przed stworzeniem, że to stworzenie będzie musiał odkupić. Jako człowiek modlił się do Boga, aby umieć przyjąć dzieło odkupienia na swoje barki. Niepojęte. Żadnym pojęciem nie da się tego oddać.

wtorek, 1 lutego 2011

łańcuchy kruszył, a pęta rozrywał

Tym razem, dla odmiany, coś o Ewangelii. Wczorajszej (Mk 5,1-20). Słuchałam jej podczas Mszy o siódmej rano i uderzyła mnie.

Uderzyło mnie, że zło jest destrukcyjne - o. Marcin podczas kazania powiedział, że autodestrukcyjne i to kwestia do przemyślenia, ale chodzi mi o destrukcję tego, w czym zło się zadomawia i działa. Przecież stado świń, w które wszedł Zły, od razu pognało do przepaści i zginęło w jeziorze. Zło to nie jest coś, co sobie gdzieś tam istnieje, czasem się objawia i znika prawie niezauważone.

I jednocześnie uderzyło mnie, jak bardzo Bóg musi kochać człowieka, że daje mu siłę do walki z tym złem. Człowiek, w którym w tej Ewangelii panował Zły, ciągle żył. Mieszkał w grobach, ale żył. W sensie duchowym, jak powiedział o. Marcin, był martwy. Zastanawiam się, czy rzeczywiście tak było. Zły nad nim panował i można to uznać za śmierć duchową, ale jednocześnie ten człowiek przyszedł do Chrystusa. Wiedziony nienawiścią Złego do Pana, ale przyszedł. Był żywy. Była więc jakaś nadzieja. Stado świń zginęło od razu, nie mając żadnej nadziei, bo i nie mając rozumu. Boża miłość właśnie tu się objawia. Człowiek nigdy nie przegra tak do końca, póki jeszcze żyje. Niesamowite.