czwartek, 28 kwietnia 2011

święta, święta

Zmartwychwstanie Chrystusa. Chciałoby się przeżywać je stale. Na szczęście daje realne owoce. Nawet jeśli trudno dostrzegalne w szarej codzienności. Coś okraszonego piękną oprawą muzyczną, staraniem liturgicznym, przyjaznymi twarzami i ogólną atmosferą święta jest dużo łatwiejsze do przeżywania niż jego owoce.

Niesamowita historia Abrahama i Izaaka. Historia, którą tysiące lat później Soren Kierkegaard wykorzystał do wykazania paradoksu myślenia religijnego. To musi być paradoks. Bez niego nie ma religii, bez niego nie ma wiary. Chciałoby się tę wiarę włożyć w ładną ramkę i postawić na biurku, gdy tymczasem ona powinna się właśnie wszelkim ładnym ramkom wymykać.

Ogromne świadectwo dorosłych, wstępujących do wspólnoty Kościoła. Czy wierzysz...? - Wierzę. Jak niesamowite może być Boże działanie, że przywodzi do Niego ze wszystkich krańców świata, materialnego i duchowego.

Ustąpcie od nas, smutki i trosk fale,
gdy nasz Zbawiciel tryumfuje w chwale!




Alleluja!

środa, 13 kwietnia 2011

Komunii cud

Wczorajsze spotkanie SOWY, na którym w zasadzie nie powinno mnie być z racji stanu zdrowia (a jednak się dowlekłam), było bardzo owocne. Może nie powiedziałyśmy wszystkiego, co chciałyśmy (szczególnie ja), ale dla mnie owoc tego spotkania jest dużo większy i ważniejszy niż zrealizowanie celu.

Dzięki wypowiedzi jednej z uczestniczek dotarło do mnie mianowicie, że Chrystus Eucharystyczny działa także we mnie i w moim życiu. Że owoce Komunii, nazwane i opisane w Katechizmie Kościoła Katolickiego, nie są tylko pustymi sloganami. Że Komunia jest realna, chociaż nie trzeba jej doświadczać mistycznie. Owszem, byłoby fajnie, tak od razu widzieć i wiedzieć. Ale nawet jak nie ma tego och, to Jezus przemienia moje życie, zbliża mnie do Siebie, wiąże mnie ze Sobą coraz ściślej. Tak jak to ujęła owa dziewczyna: kiedy wychodzę z kościoła po Mszy, to Jezus trwa we mnie, gdy za każdym razem myślę sobie to jest dobre albo to jest złe. Niby takie proste, ale ileż się trzeba namęczyć, zanim przyjdzie zrozumienie tego faktu.

niedziela, 10 kwietnia 2011

był pewien chory

Dziś spośród czytań tylko o Ewangelii (J 11,1-45), bo długa, a niosąca wiele skojarzeń.

Skojarzenie pierwsze: różnymi drogami przychodzi do nas i objawia się chwała Boża. O ile piękno, dobro i szczęście są jakimiś takimi oczywistymi jej przejawami, o tyle cierpienie, smutek, śmierć - raczej odciągają od myślenia o Bogu niż ku niemu prowadzą. Przynajmniej w spojrzeniu czysto ludzkim.

Skojarzenie drugie: chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć - czy łatwo było to powiedzieć? Czy może Tomasz zwany Didymos pomyślał tak: idziemy z naszym Mistrzem, który już tyle razy okazywał swą potęgę, więc czemu miałby nie zrobić tego ponownie - zwłaszcza że sam to obiecuje? Na ile troska o Boga jest jedynie przykrywką dla naszej troski o samych siebie?

Skojarzenie trzecie: powtarzające się zdanie oskarżenia - Panie, gdybyś tu był... - jakże musiało boleć Chrystusa, który przecież miłował Martę, Marię i Łazarza.

Skojarzenie czwarte: płacz Jezusa przygotowuje nas na to, że na Krzyżu będzie umierał jako człowiek. Będzie czuł ból, gorąco, będzie pragnął, będzie tak do granic ludzki.

Skojarzenie piąte: Jezus przed wywołaniem Łazarza z grobu błogosławi Ojca, dziękuje Mu. Jakoś zapowiada to misterium Jego własnego cierpienia, śmierci i zmartwychwstania, przed którymi też błogosławił, dziękował Ojcu.

wtorek, 5 kwietnia 2011

theatrum mundi

Miłość jest wspólną drogą do świętości, jest rozwojem.

Trud pracy nad sobą jest właśnie budowaniem miłości.

Jeżeli kocham, potrafię się zdobyć na to, czego nikt inny nie potrafi.

Ponieważ kochasz, masz prawo poświęcić się dla osoby kochanej, a ponieważ chcesz ją obdarować sobą, nie możesz być byle kim.


To cytaty z książki Wandy Półtawskiej pt. Eros et iuventus, przesłane mi kilka miesięcy temu w smsie, bardzo ważnym smsie. Noszę je w sobie do tej pory (w pamięci telefonu również).

Dziś, z pewnej perspektywy, w związku z tymi zdaniami rodzą się we mnie krzyczące pytania. Co, jeśli miłość nie jest drogą do świętości? Przestaje być miłością? I czy chodzi o ciągnięcie się nawzajem na siłę dalej, czy raczej zatrzymywanie się wspólnie z tą drugą osobą, gdy zdarzy jej się upaść? Czy trud pracy nad sobą nie jest zazwyczaj budowaniem miłości do samego siebie? Co zrobić, kiedy osoba kochana odrzuca moje poświęcenie, nazywa je niepotrzebnym? I co, jeśli w głębi duszy naprawdę sądzę, że jestem byle kim?

Tylko część tych pytań dotyczy mnie bezpośrednio. Zadanie ich, nawet w celu usłyszenia prostej i oczywistej odpowiedzi, wcale nie jest łatwe. Proste i oczywiste są odpowiedzi, które wywodzimy wprost z Pisma świętego. Tylko jak stosować te proste i oczywiste drogowskazy do swojego życia, tego najbardziej praktycznego i przyziemnego zarazem?

We Wrocławiu organizowane są aktualnie Drogowskazy Kariery, cykl spotkań z różnymi mniej bądź bardziej ciekawymi ludźmi, którzy opowiadają o swoich zawodach, pracy w ich branży czy firmie, wreszcie o zarządzaniu wszystkim, czym się da. Myślę, że dla nas, katolików, też by się przydały takie Drogowskazy Kariery, podczas których można by się było dowiedzieć, jak zrobić karierę i osiągnąć sukces w miłości Boga i bliźniego. Takie praktyczne rady. Chociaż to by było za proste. Chrześcijaństwo nie jest dawaniem uniwersalnych recept. Wchodzi tu w grę element rozumu i woli. Serio, byłoby nam wszystkim milej, gdyby nas Pan Bóg stworzył takimi marionetkami, którymi pociąga według swojego uznania. (Inna sprawa, że pewnie szybko by Mu się to znudziło). Jest w tym jednak coś pozytywnego. Przynajmniej jest to dowód, że nie jesteśmy theatrum mundi. No, chociaż w jakimś tam stopniu.