wtorek, 31 grudnia 2013

dzieci tego samego Boga

Ostatnio w odmętach internetu pojawia się sporo obrazków wyśmiewających ateistów, którzy dostają prezenty pod choinkę, jedzą karpia albo na ulicy życzą sobie Wesołego niczego. Niektóre z nich rzeczywiście rozweselają, ale przykre jest dla mnie, że niektórzy moi znajomi biorą je dużo poważniej, niż na to zasługują.

Celebrowanie świąt Narodzenia Pańskiego to zdecydowanie coś więcej niż obdarowywanie się prezentami i pożeranie wigilijnej kolacji. Myślę, że kiedy chrześcijanie w ten sposób dają wyraz swojej radości wypływającej z przeżyć religijnych, ateiści te same gesty i znaki mogą odczytywać zupełnie inaczej. Denerwuje mnie przedstawianie ateistów (choćby na własny użytek) jako ludzi bez serca i bez mózgu, którzy nie potrzebują spędzić czasu z najbliższymi, którzy odrzucają wszelkie przeżycia tylko dlatego, że mogą się skojarzyć z religią. Owszem, miałam na studiach koleżankę, która nie obchodziła świąt Bożego Narodzenia, bo deklarowała się jako ateistka - było to rzeczywiście spójne. Nie znaczy to jednak, że przyjście na wieczerzę wigilijną czy obdarowanie kogoś prezentem podważa czyjś ateizm albo wskazuje na jego obłudę. Myślę, że można to porównać do sytuacji, w której dziewczyna zaprasza swojego nowego chłopaka na rodzinną uroczystość. On nie musi przecież koniecznie cieszyć się z osiemdziesiątych urodzin babci Helenki, ale może chcieć spędzić ten czas właśnie tam, właśnie z tymi ludźmi.

I myślę, że jednak my, chrześcijanie, nie powinniśmy kogoś takiego odrzucać tylko dlatego, że nie zgadzamy się na poziomie doktrynalnym. Zanim staliśmy się chrześcijanami - to znaczy zanim przyjęliśmy chrzest i zaczęliśmy mniej lub bardziej świadomie wyznawać tę konkretną religię - byliśmy już ludźmi. Więc może warto przy okazji świąt Narodzenia Pańskiego spojrzeć na ateistów jako na naszych braci, niezależnie od tego, jak bardzo oni chcą się od tego spojrzenia odgrodzić. Mam wrażenie, że takie obrazki, z pozoru śmieszne i miłe, służą jeszcze wyraźniejszemu okopaniu się na swoim stanowisku wierzącego.

piątek, 27 grudnia 2013

Syn

Od kilku lat w same święta Bożego Narodzenia przeżywam coś na kształt wewnętrznego rozdarcia, czy może raczej dezorientacji. W Adwencie teksty liturgiczne odwołują się do zapowiedzi mesjańskich, do wizji przyjścia Zbawiciela, do potrzeby nawrócenia serc i dusz. Człowiek aż zaczyna tęsknić do paruzji. A w Boże Narodzenie czytamy o małym Jezusku w pieluszkach, gdzieś tam na uboczu i w ogóle bez pompy. No dobra, są aniołowie, którzy wyśpiewują "Gloria". Ale czas się wtedy nie kończy, nawrócenie znowu może trochę poczekać.

Zastanawiają mnie w tym kontekście pastuszkowie, którzy jako pierwsi powitali Boże Dziecię. Co oni wtedy myśleli? Czy znali te wszystkie piękne historie o nadejściu Mesjasza? Czy rzeczywiście nimi żyli? Czy naprawdę usłyszeli głos anielski i czy naprawdę to za nim poszli? Czy nie uznali - albo chociaż nie chcieli uznać - że to małe dziecko na sianie to po prostu noworodek jakich wiele, z ledwo otwartymi oczami, sklejonymi włosami i takie tam? Czy naprawdę rozpoznali w nim tego Mesjasza, tego Zbawiciela, o którym pisali i Izajasz, i Jeremiasz, i Micheasz, i inni?

Bo jeśli tak, to chciałabym mieć taką wiarę.

I Wam też takiej wiary życzę.