wtorek, 25 grudnia 2012

na szczęście, na zdrowie

Drodzy Czytelnicy :)

Boże Narodzenie już się wydarzyło, Jezus przyszedł! Z tej okazji życzę Wam wszystkim wiele Jego błogosławieństwa, które z czasem Was przemieni. Życzę Wam otwartości na to błogosławieństwo i gotowości na przemianę, na koniec świata. Życzę Wam na te najbliższe dni miłości do siebie i do bliźnich, żeby te święta były choć trochę świąteczne. Na te dalsze dni, całego nadchodzącego roku i jeszcze później, całego życia, życzę Wam odwagi i nadziei płynących z wiary w Jednorodzonego Syna Bożego. Niech On Was umacnia każdego dnia od nowa, żebyście mieli siłę podnosić się z każdego upadku i wspinać się na coraz wyższe góry.

I jeszcze... tak na koniec, chociaż to chyba najważniejsze... życzę Wam zbawienia. Życzę Wam z całego serca, byście kiedyś - prędzej lub później - mogli oglądać Jego oblicze i cieszyć się Jego chwałą.

Maranatha!

sobota, 22 grudnia 2012

opoką

Przeczytane dziś w ramach kończenia własnych, prywatnych, czytanych rekolekcji.

Naszym jedynym prawdziwym bezpieczeństwem jest prawda o tym, że Boże miłosierdzie nie zna granic. Bóg jest nieskończenie dobry i wierny, jest, jak mówi Pismo Święte, naszą jedyną skałą. Wszystko inne: zdrowie, wykształcenie, dyplomy, przyjaciele, nasze osobiste siły i cnoty, może nas opuścić. Trzeba być realistą! Wszystkie te rzeczy są oczywiście dobre, cenne jest dysponowanie pewnymi zabezpieczeniami finansowymi, stabilnością uczuciową, dobrym wykształceniem, doświadczeniem, posiadanie do swojej dyspozycji przyjaciół, przewodnika duchowego, wspólnoty, z przynależenia do której jesteśmy zadowoleni, itd. Należy je przyjąć,a nawet starać je sobie zapewnić, tak jak to tylko możliwe, ale nigdy nie należy czynić z nich swojego ostatecznego oparcia. Ponieważ tylko sam Bóg jest naszym całkowitym zabezpieczeniem. Wszystko inne jest względne. Jest to fundamentalny punkt doświadczenia nadziei: doświadczyć pewnego ubóstwa, osłabienia na różnych polach (na szczęście nie na wszystkich jednocześnie!) po to, aby nauczyć się odnajdywać swe prawdziwe bezpieczeństwo w Bogu. Bóg nigdy nas nie opuści. (...)
(Jacques Philippe Mała droga ufności Teresy z Lisieux)


Ten fragment, w połączeniu z tym, co zostało napisane kawałek przed nim, przypomniał mi pewną rozmowę z Ł. niedługo po śmierci mojej mamy. Była wtedy mowa o zrozumieniu sensu tego wydarzenia. Wtedy byłam święcie przekonana, że doskonale rozumiem jego sens - wszak było to wysłuchanie mojej modlitwy o dzianie się Bożej woli. W jakiejś mierze pewnie też. Ten fragment uświadomił mi, że być może w tym całym szaleństwie była metoda - zwrócenia mnie ku Bogu ze słowami psalmu 62: Jedynie w Bogu spokój znajduje ma dusza, bo od niego przychodzi moje zbawienie. Tylko On jest opoką i zbawieniem moim, On moją twierdzą, więc się nie zachwieję. Bez takiej świadomości każda modlitwa byłaby jednym wielkim przekłamaniem.

A więc... Jedynie w Bogu szukaj spokoju, duszo moja, bo od Niego pochodzi moja nadzieja. Tylko On jest opoką i zbawieniem moim, On moją twierdzą, więc się nie zachwieję.

wtorek, 11 grudnia 2012

kto się przyzna

Niby błahe zajęcia na uczelni. Takie rozluźniające, przedświąteczne. Niby błahe zadanie, napisania własnego tekstu związanego tematycznie ze świętami. Cóż to jest dla kogoś z tak lekkim piórem jak moje? I potem... potem trzeba to było przeczytać na forum. Siedząc na środku sali, mając dookoła siebie ludzi całkiem innych pod wieloma względami niż ci w duszpasterstwie.

Nie przypuszczałam, że tak to przeżyję. Że stracę oddech, że będę się trząść i że tylko Chrystus mnie przytrzyma na tamtym miejscu.

Może to niewiele, tylko krótka modlitwa. Dla mnie to był całkiem inny wymiar. Po półtora roku deklarowania się jako katoliczka - a nawet toczeniu dysput na temat wartości uznawanych za chrześcijańskie - dopiero teraz pokazałam im tego Pana Jezusa, dla Którego wszystko i przez Którego wszystko. Cholera, trudne to było. (Rozwijające).


Przyszedłeś. Wyczekiwany, wytęskniony, zapowiadany. I lipa, miejsce było tylko w ubogim domu w ubogiej mieścinie. Zawiodłeś oczekiwania wszystkich. Pewnie nawet własnej Matki.
Przez cały Adwent czekamy na Twoje nadejście, na Apokalipsę. Na koniec świata, chyba szczególnie w tym roku, skoro daliśmy się przekonać pogańskim kalendarzom, a nie Twojej Ewangelii. Kiedy przyjdziesz? Czy w tym roku, kiedy wspomnimy i uczcimy Twoje narodzenie, przyjdziesz jakoś do każdego z nas? Pewnie znowu zawiedziesz. Pewnie nie przyjdziesz i nie usiądziesz przy suto zastawionym stole z uśmiechniętą, radosną rodziną, śpiewającą sobie kolędy i obdarowującą się prezentami.
Proszę, przyjdź do rodziny pogmatwanej, obolałej, smutnej, tej bez wiary, bez nadziei, bez miłości, tej uśmiechającej się dwa razy do roku, która składa sobie sztampowe życzenia, byle uniknąć szczerości. Przyjdź jako dziecko - szczere, otwarte, bezkompromisowe. Tylko Ty masz w tym wszystkim sens, tylko Ty możesz nadać go naszym przygotowaniom, karpiom, choinkom, pasterkom, opłatkom. Chcę w to wierzyć.
Przyjdź, Panie Jezu!

niedziela, 9 grudnia 2012

przygotujcie drogę Panu

Przygotowujemy się na Jego przyjście. Trzeba być gotowym, bo w chwili, której się nie domyślamy...

Wczoraj wieczorem w Ewangelii wg św. Mateusza znalazłam fragment, który można w tym kluczu zinterpretować. Chodzi o początek opisu drugiego rozmnożenia chleba (Mt 15,32-36). Jezus mówi do swoich uczniów: popatrzcie, ktoś potrzebuje pomocy. I za chwilę, kiedy uczniowie wykazują się znowu niewielką inteligencją, daje im znak, że jeśli tylko trochę się zmobilizują, to On im pomoże we wszystkim.

Może trzeba przygotowywać się także i na to, że w każdej chwili Chrystus może stanąć koło mnie i powiedzieć: popatrz, ktoś potrzebuje pomocy, zrób coś! Chrystus działa naszymi rękami. Czy te ręce są stale gotowe do bycia rękami Boga?

poniedziałek, 19 listopada 2012

małe jest wielkie

Czytając kolejne doniesienia o projektach prawa zezwalającego parom homoseksualnym na adopcję dzieci, pomyślałam sobie nagle, że w przedziwny sposób łączy się ten temat z problemem zapłodnienia in vitro. Ogólnie rzecz biorąc, nie lubię wrzucania aborcji, eutanazji, antykoncepcji, in vitro i homoseksualizmu do jednego worka Sodomy i Gomory, ale tym razem chyba się przełamię.

Pomyślałam sobie bowiem, że i zapłodnienie in vitro, i adopcja dzieci przez pary homoseksualne, są wyrazem przerażającej tendencji uprzedmiotowienia dziecka. Dziecko ma być odpowiedzią na moje osobiste potrzeby. Przestaje być osobą - podmiotem, staje się rzeczą - przedmiotem. Można go nabyć - idąc do ośrodka adopcyjnego albo do tak zwanej kliniki leczenia niepłodności. Można go zostawić, kiedy przestanie być użyteczny. Mam silne wrażenie, że dla środowisk homoseksualnych kwestia adopcji dzieci jest właśnie zaradzaniem ich osobistym potrzebom. Jeśli wierzyć wypowiedzi z tego artkułu, wiele par homoseksualnych (przynajmniej we Francji) naprawdę nie chce adoptować dziecka, uważając, że powinno ono wychowywać się w rodzinie, to znaczy z mamą i tatą. O co zatem chodzi? Czy nie jest tak, że zgoda na adopcję dzieci przez takie pary będzie po prostu zrównaniem ich praw z prawami rodzin na całej linii? Czy nie jest to gra dzieckiem - żywą, czującą, myślącą osobą o własnej godności - dla uzyskania jakiegoś swojego celu? W tym wypadku cel ten wydaje się raczej czysto polityczny, może trochę kulturowy. W przypadku zapłodnienia in vitro jest on bardziej spersonalizowany. To ci konkretni rodzice mają jakieś potrzeby, które chcą zrealizować za pomocą dziecka.

Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na dobro dziecka, rozumiane jako poszanowanie jego godności i natury?

piątek, 16 listopada 2012

krok za krokiem

Okazuje się, że naprawianie relacji z drugim człowiekiem jest całkiem możliwe. Jeśli oboje tego chcecie. Wtedy trzeba się zdeklarować do jednego małego dobrego uczynku względem tej relacji: rozmowy telefonicznej, spotkania, listu, czegokolwiek. I potem konsekwentnie to wypełniać, nie raz, nie dwa, ale od jednego razu trzeba przecież zacząć. Nagle się okazuje, że drugi człowiek naprawdę na to czekał i naprawdę chce z Tobą współpracować.

Może tak samo jest z Panem Bogiem? Dobrze się zdeklarować na jedną małą modlitwę w ciągu dnia. Niech to będzie adoracja, Różaniec, nieszpory, Anioł Pański albo cokolwiek innego, małego, krótkiego. I potem, dzień po dniu, powoli, systematycznie, realizować ten jeden drobny zamysł. Może Pan Bóg się ucieszy, że wracasz. Za to Ty ucieszysz się na pewno. Z jednej małej modlitwy wykwitnie kiedyś piękny ogród. Tylko bądź na niej codziennie.

Trudne to, ale jakie piękne!

poniedziałek, 22 października 2012

dobro czyń cały rok

Wczorajsze rozmyślania we wspólnej drodze przez sowiogórskie lasy, rozmyślania oparte na mojej niegdysiejszej pokucie.

Czym jest dobry uczynek? Jeśli mam zrobić dobry uczynek względem kogoś, kto ewidentnie cierpi, leży przy drodze i oczekuje pomocy, to odpowiedź jest banalnie prosta. Co jednak w sytuacji, gdy mam zrobić dobry uczynek względem kogoś, z kim mieszkam albo studiuję, kogo spotykam na co dzień i wiem, że nie wymaga doraźnej pomocy?

Czy dobry uczynek względem drugiego człowieka może być w ogóle oddzielony od dobrego uczynku względem samego siebie? Wszak każde dobro wyświadczone komuś wraca do dobroczyńcy. Nawet zresztą jeśli tak nie jest, to jednak każdy dobry uczynek mnie przemienia, umacnia moją wolę, dodaje mi doświadczenia. Czy da się wykonać wobec kogoś dobry uczynek, który jest całkowicie pozbawiony odniesienia do mnie samej i mojego dobra?

Czy wykonywanie swoich obowiązków z namaszczeniem i z dobrą wolą jest samo w sobie dobrym uczynkiem? Jeśli tak, to w zasadzie czynienie dobra wcale nie jest takie nieosiągalne. Jeśli nie, to czy może jednak nim być i pod jakimi warunkami?

Lubię mieć więcej pytań niż odpowiedzi :)

piątek, 19 października 2012

żywość

Rozpoczęty w tym tygodniu kurs przedmałżeński (z braku innej nazwy posłużę się tą, którą proponują organizatorzy) natchnął mnie do pewnego przemyślenia. Orzech mówił o zdolności do miłości, która w pewnej mierze zasadza się też na wierze. I pytał, czym jest ta wiara w Boga, ta nasza wiara w Boga. Czy wierzymy w zmartwychwstałego i żyjącego Jezusa Chrystusa, czy może w mumię egipską. Jednym słowem, czy nasza wiara jest żywa, czy właśnie zmumifikowana.

Od trzech dni chodzę i rozmyślam, czym jest żywa wiara. Na czym polega? Co stanowi o jej żywotności? Rozum? Uczucia? Decyzje? Zaangażowanie? Gdzie jest jej początek i czy jest jakiś jej koniec? Jak ją kultywować? Czy można samemu na nią zapracować - a jeśli tak, to jak?

Tyle pytań, na które sama nie wymyśliłam jak dotąd odpowiedzi. Chyba czas sięgnąć po źródła mądrzejsze ode mnie.

Wierzę, że nie jest to tylko określenie przyjęte przez wszystkich przez aklamację, a w rzeczywistości nic nieznaczące. Chciałabym poznać definicję tego pojęcia, która odnosiłaby się do mojego konkretnego życia, którą mogłabym zastosować w praktyce.

A może to jest pułapka definiowania wszystkiego i zbytniego zaufania do ludzkiego rozumu? Tyle, tyle wątpliwości...

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

środa, 10 października 2012

ratio

Nieodmiennie zadziwia mnie nieumiejętność przyjęcia do wiadomości przez niektórych ludzi, że można myśleć inaczej. Zadziwia mnie, że można wygadywać takie rzeczy, jak rzecznik pewnej partii, który w tym artykule opowiada, jak to członkowie innej partii boją się Kościoła i biskupów, z czego wynika taki a nie inny sposób głosowania nad projektem ustawy.

Znaczy, jak myślę postępowo, to myślę samodzielnie, a jak myślę inaczej, to nie myślę, tylko poddaję się strachowi. No, to się trzyma kupy. Rzeczywiście.

Czasem sobie myślę, że my, katolicy, mamy trudniej w takich dyskusjach. Wypadałoby nam bowiem przyjmować, że Pan Bóg stworzył człowieka - wszystkich ludzi - na Swoje podobieństwo, a więc także obdarzył rozumem. Nie można więc tak z góry skreślić cudzych poglądów, cudzego myślenia.

W każdym razie - chciałabym, żeby wszyscy katolicy tak właśnie myśleli i postępowali. Bo inaczej - zaczynamy się przerzucać inwektywami i z dyskusji robi się pyskówka z argumentami jedynie ad personam.

wtorek, 2 października 2012

jak zniesmaczyć, mówiąc o obiedzie

Dziś całkiem przyziemnie. Tak przyziemnie, że aż mnie wbiło w płytki chodnikowe.

Stałam w kolejce do jednego z wrocławskich barów-niegdyś-mlecznych, kolejce tak długiej, że zawijającej wdzięczny ogonek daleko na ulicy. Za mną ustawiła się para w wieku podobnym do mojego. Chłopak co i rusz dziewczynę obściskiwał, całował, mlaskał przy tym głośno, ale cóż. Uroki pierwszych lat studiów. Po chwili wywiązała się między nimi rozmowa o podtekście tak wyraźnie seksualnym, że aż niesmacznym i tracącym status podtekstu. Naprawdę, nie jestem zbyt wrażliwa, jeśli chodzi o ten temat, więc skoro już mnie ruszyło to ich gruchanie, to coś musi być na rzeczy.

Wynieśli na pokaz, nie przejmując się obecnością dziesiątek obcych ludzi, to coś, co najlepiej smakuje chyba właśnie wtedy, kiedy jest zachowane tylko dla dwojga. Postawili to na oczach (czy uszach) totalnie niezainteresowanych i wyraźnie zażenowanych osób. Próbując znaleźć coś dobrego w tej sytuacji, znalazłam tylko jedno: dobrze, że nie zaczęli swoich fantazji realizować na bieżąco.

Zadziwia mnie i trapi zupełne pomieszanie z poplątaniem. Seks wyrzucamy z prywatności w sferę publiczną, czynimy go niemal nową religią - zamiast tej, którą spychamy ze sfery publicznej w prywatną. Mam bardzo nieprzyjemne wrażenie, że do niczego dobrego to nie doprowadzi(ło). A przecież po owocach ich poznacie.

poniedziałek, 17 września 2012

coraz bliżej

Czytałam wczoraj fragment Ewangelii wg św. Mateusza o początku działalności Jezusa Chrystusa. Uderzyły mnie dwie rzeczy:

1) Jezus nie zaczyna od arcygłębokich wykładów teologicznych, w których wyjaśniałby zależność między Sobą, Ojcem i Duchem. Zaczyna od prostego wezwania - Nawracajcie się! Myślę sobie, że łatwo jest (wiem, bo sama tak robiłam) krytykować dzieła, które zasadzają się na takich właśnie prostych wezwaniach i hasłach, nie proponując następnego etapu albo przedstawiając go oględnie. Dopiero jak się zobaczy, że nawet On od tego zaczynał pracę z ludźmi - pracę u podstaw, można rzec - to się człowiekowi układa kolejność w głowie. Pan Bóg potrzebuje nawróconych, i kto wie, czy nie potrzebuje ich bardziej niż tych wykształconych? Oczywiście ideałem jest, jeśli wykształcenie idzie w parze z nawróceniem. Wydaje się jednak, że jeśli nie można mieć jednego i drugiego jednocześnie, to sam Pan Jezus wskazuje, co tu jest priorytetem.

2) Jezus kontynuuje nauczanie Jana Chrzciciela, który Go poprzedzał, zapowiadał, przygotował Mu drogi. W końcu o nawróceniu mówi dokładnie tymi samymi słowami, którymi Jan Chrzciciel wzywał ludzi do przyjmowania od niego chrztu. Nieustannie mnie zaskakuje, jak spójna jest historia zbawienia. Trzeba tylko zajrzeć głębiej niż na literki zapisane w Tysiąclatce. Za tymi literkami kryje się Tajemnica, którą wielu próbowało i próbuje zgłębić i pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że kiedyś z woli Bożej dostąpimy tego zaszczytu.

Czego Wam wszystkim i sobie samej życzę :)

środa, 12 września 2012

ani świnka, ani morska

Dzięki Bogu, udało mi się dotrzeć dziś cało do spowiedzi. I, co więcej, cało z niej wyjść. Wprawdzie z naruszoną konstrukcją swojego miłego i przyjemnego wyobrażenia o sobie, Bogu i tym, co między nami - ale w zasadniczej części wyszłam cało.

Bardzo, bardzo mądre słowa. Że przecież trzeba uznać swoją własną małość, słabość, lichość, bo Jezus Chrystus przyszedł do świata nie w bogatej i zachwycającej świątyni jerozolimskiej, ale w małej, lichej i dziurawej stajni w Betlejem. Jak ma przyjść do mnie, to lepiej być jak ta stajenka, ale naprawdę być i czekać, niż starać się być jak świątynia - czyli nie być w rzeczywistości. W tym momencie przypomina mi się dowcip, który ostatnio często powtarzałam, że świnka morska to takie dziwo, bo ani świnka, ani morska. I tak samo chyba jest z człowiekiem, jak się stara być bardziej doskonały od samego Pana Boga, a już na pewno od Maryi Panny. No. Pokory trzeba.

Jezu cichy i pokornego serca, zmiłuj się nad nami!
Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

wtorek, 21 sierpnia 2012

Jeden za wszystkich

Krótki Mateuszowy opis rzezi niemowląt (Mt 2,16-18). Herod się wścieka. Józef z Maryją i Jezusem są już daleko, a on się właśnie zorientował, że coś tu nie gra. Misterny plan został pokrzyżowany. Straszny jest obraz tej wściekłości Heroda, nawet jeśli wyrażony w jednym tylko zdaniu. (...) kazał pozabijać wszystkich chłopców w wieku do lat dwóch, stosownie do czasu, o którym się dowiedział od mędrców. Totalna masakra, dosłownie. Wszyscy za Jednego.

Herod raczej nie miał świadomości, że oto wymknął mu się Bóg. Odczuł raczej stratę swojego przeciwnika, rywala, którego przecież miał w garści. Myślę sobie tak jednak, że jak człowiek, choćby podskórnie, czuje stratę Boga, to też się może wściec.

Problem polega na tym, że Bóg cały czas się wymyka. Jezus Chrystus w swoim ziemskim życiu ostatecznie się nie wymknął, dał się zaprowadzić na Golgotę i przybić do krzyża. Ale w sferze duchowej Bóg cały czas się wymyka, chyba po to, aby nie dać z Siebie zrobić bożka. Żeby żaden marny człeczyna nie mógł powiedzieć: mam Boga, Bóg jest w mojej garści. To Bóg ma nas (jak w radzieckiej inwersji). Jeśli się zachowa tę jedną, zasadniczą proporcję, to już się nie ma o co wściekać, że się ten Pan Bóg wymyka. Bo On przecież jest, nie ucieka. Nie pozwala tylko wytworzyć fałszywego obrazu.

Zadziwiające jest dla mnie, że tak się stara, żeby człeczyna nie miał fałszywego Jego obrazu, a jednak pozwolił setkom Żydów i Rzymian dwa tysiące lat temu mieć fałszywy obraz Jezusa Chrystusa. Pozwolił im zrobić sobie (anty)bożka ze Swojego Syna. Niepojęte dla mnie. Zwłaszcza, że - jak nas naucza św. Jan - to wszystko z miłości. Niepojęte.

środa, 15 sierpnia 2012

maksym(ili)alnie

Rekolekcje młodzieżowe u franciszkanów w Harmężach. Trud lekkości, lekkość trudu.

Trud lekkości, bo żadnych zdań, które by się wryły w pamięć i serce i nie pozwoliły przejść obojętnie. I jeszcze, bo muzyka, zupełnie nie taka, co swoją drogą pozwoliło na nowo docenić scholę dominikańską.

Lekkość trudu, bo niechciane myśli, przykre wspomnienia, trudne rzeczy ogólnie, zderzyły się ze Słowem Bożym i Najświętszym Sakramentem. I jeszcze, bo byli inni ludzie, zaświadczający o prawdziwości Bożej łaski. Nawet przerażające grafiki Mariana Kołodzieja, chociaż od dziesiątej stacji już nie mogłam na nie patrzeć, żeby nie zwariować, były lżejsze dzięki temu jednemu szeptowi, że Bóg jest.

Bóg sam wystarczy.

poniedziałek, 30 lipca 2012

cuda, cuda niepojęte

Rozpoczynam drugą turę czytania Nowego Testamentu. To takie dobre, kiedy wiem, że jeśli teraz mnie coś zaskoczy, to nie przez moją niewiedzę, ale przez to, że akurat Panu Bogu się tak spodobało. Może trzeba trochę wolniej, dać sobie i Bogu więcej czasu.

Wczorajsze kazanie o cudach wlało nową nadzieję w moje strudzone skądinąd serce. Do cudu potrzebny jest i Pan Bóg, i człowiek. I Jego wola, i człowieczy trud. Trzeba zrobić tylko to i wszystko to, co w ludzkiej mocy. Tak jak Apostołowie, przynosząc pięć chlebów i dwie ryby. Niby mało, ale co więcej mogli? Sprowadzenie piekarza z dostawą świeżego pieczywa raczej nie wchodziło w grę. Musi wystarczyć to, co akurat mogą zrobić. W życiu każdego z nas jest tak samo: zrobić tylko to i wszystko to, co można. Jeśli można tylko i aż pójść do lekarza specjalisty, to należy to zrobić, a Pan Bóg zajmie się resztą. W sumie - dobrze to wiedzieć, że Pan Bóg zajmuje się wszystkim tym, czym ja się zająć nie mogę.

I jeszcze słowa św. Tomasza z Akwinu, które tylekroć powtarzałam bez głębszego zastanowienia, że teraz tym mocniej wbijają się w głowę i w serce.

Zbliżam się w pokorze i niskości swej,
Wielbię Twój majestat, skryty w Hostii tej,
Tobie dziś w ofierze serce daję swe,
O, utwierdzaj w wierze, Jezu, dzieci Twe.

Mylą się, o Boże, w Tobie wzrok i smak,
Kto się im poddaje, temu wiary brak,
Ja jedynie wierzyć Twej nauce chcę,
Że w postaci chleba utaiłeś się.

Bóstwo swe na krzyżu skryłeś wobec nas,
Tu ukryte z Bóstwem człowieczeństwo wraz,
Lecz w Oboje wierząc, wiem, że dojdę tam,
Gdzieś przygarnął łotra, do Twych niebios bram.

Jak niewierny Tomasz twych nie szukam ran,
Lecz wyznaję z wiarą, żeś mój Bóg i Pan,
Pomóż wierze mojej, Jezu, łaską swą,
Ożyw mą nadzieję, rozpal miłość mą.

Ty, coś upamiętnił śmierci Bożej czas,
Chlebie żywy, życiem swym darzący nas,
Spraw, bym dla swej duszy życie z Ciebie brał,
Bym nad wszelką słodycz Ciebie poznać chciał.

Ty, co jak Pelikan Krwią swą karmisz lud,
Przywróć mi niewinność, oddal grzechów brud,
Oczyść mnie Krwią swoją, która wszystkich nas
Jedną kroplą może obmyć z win i zmaz.

Pod zasłoną teraz, Jezu, widzę Cię,
Niech pragnienie serca kiedyś spełni się,
Bym oblicze Twoje tam oglądać mógł,
Gdzie wybranym miejsce przygotował Bóg.

piątek, 27 lipca 2012

balonik

Pan Bóg na pewno dobrze wie, co w męczeństwie Jego wyznawców płynęło z Jego Ducha i czy nie było tam czysto psychicznego, a więc bezwartościowego duchowo, nadmuchiwania się.
Jacek Salij OP, Zło, cierpienie, nadzieja


Myślę sobie, że to jest niesamowicie silna pokusa: osiągnąć dzięki wierze komfort emocjonalny czy psychiczny. Że ja to już jestem tak blisko Boga, że bliżej to się chyba nie da. A nawet jeśli się da, to przecież jest mi tak dobrze, że wszyscy powinni mnie naśladować, a na pewno trafią do Boga tak, jak i ja.

To brzmi raczej jak groźba. Myślę, że jednym z kroków w stronę nawrócenia jest zrozumienie i uznanie, że wiara nie służy do zaspokojenia emocjonalnych braków czy zaleczenia psychicznych zranień. Ona pewnie może doprowadzić do dobrych skutków w tych dziedzinach, ale nie to jest przecież jej celem.

poniedziałek, 23 lipca 2012

o żesz, stół zakratowany!

Myśli-perełki z wczorajszej spowiedzi.

Imię Boże niesie za sobą konkretną treść, skrywa pewną rzeczywistość. Nadużywanie go powoduje wyświechtanie tej treści, zbanalizowanie tej rzeczywistości.

Zbanalizowanie rzeczywistości sacrum powoduje (albo przynajmniej powodować może) zbanalizowanie wszystkiego, co się z nią łączy - z modlitwą na czele.

Zbanalizowanie modlitwy, czyli składowej relacji z Bogiem, powoduje (albo przynajmniej może powodować) zbanalizowanie - czyli wypaczenie - relacji z drugim człowiekiem.

A stąd już niedaleko do odrzucenia Chrystusa, obecnego przecież w tym drugim człowieku, moim bliźnim.

Wniosek końcowy: sprawdza się zdanie, że karą za grzech jest grzech.

"Grzech sam w sobie jest karą" - powiada mądre przysłowie. To prawda, że czasem działa on jak narkotyk i może dać człowiekowi na jakiś czas poczucie szczęścia i spełnienia, ale obiektywnie każdy grzech zmienia sytuację człowieka na gorsze. Toteż najbardziej tragiczną i przeklętą karą za grzech jest to, że otwiera on wrota do grzechów następnych.
Jacek Salij OP, Zło, cierpienie, nadzieja

piątek, 6 lipca 2012

tabliczka mnożenia

Panie Boże, przymnóż mi wiary, nadziei i miłości, abym umiała dbać o relację z Tobą co najmniej tak, jak o relacje z bliskimi mi ludźmi.

Przymnóż mi siły, bym umiała stawiać sobie zawsze Ciebie przed oczy.

Przymnóż mi cierpliwości, bym trwała tam, skąd chce się uciekać, i mądrości, bym odchodziła stamtąd, gdzie lepiej nie zostawać.

Boże, przymnóż mi Siebie samego!

sobota, 23 czerwca 2012

darmowe minuty

Trudno sobie poukładać w głowie to, co Bóg mówi. Jeszcze żeby tylko jedno słowo. Tyle czasu siedział cicho, a teraz, jak Mu się zachciało mówić, to przestać nie może. I ciągle o jednym katuje, ale w tylu słowach, że głowa boli. W zasadzie słowa są trzy. Ale jakie!

Pokora.

Miłość.

Życie.

O każdym z tych słów jakieś słowa kolejne, które rodzą coś dalej. Ostry dyżur na porodówce, naprawdę. Może lipcowa wizyta u Pani Ostrobramskiej coś pomoże. Chociaż... nie wiem, czy wypada najmować Najświętszą Pannę jako akuszerkę.

Ileż odpowiedzialności. Gdzie przebiega granica między odpowiadaniem za siebie a odpowiadaniem za drugiego człowieka? Gdzie jest granica między moim zbawieniem a zbawieniem tego kogoś obok? Zdawałoby się, że tyle czasu się już poświęciło ważnym rzeczom, tymczasem okazuje się, że tym naprawdę ważnym nie poświęciło się ani minuty. I o te minuty upomina się Pan Bóg, zwłaszcza wtedy, kiedy z jakiegoś powodu nie robi tego drugi człowiek.

I tylko świadomość własnej małości jest taka niemiła. Zatem na pierwszym miejscu stoi dziś pokora.

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

środa, 20 czerwca 2012

ćśśśś...

Ileż pokory trzeba, żeby uznać, że jest coś poza światem widzialnym i że istnieje konkretna zależność między światem widzialnym a niewidzialnym. Zgodzić się na to, że nie wszystko jest zależne ode mnie ani nawet nie od moich ziomków rodzaju ludzkiego.

Myślę, że większość dzisiejszych problemów ludzkości bierze się właśnie z braku pokory. W tej sferze mieści się kwestia dawania i odbierania życia, ale też uczciwości w pracy, w życiu społecznym, w stosunkach międzyludzkich. Chcemy być ciągle na piedestale, nieustannie karmić się swoją własną, często wątpliwą lub niezasłużoną, chwałą. Oddanie chwały komu innemu - Bogu, drugiemu człowiekowi - wymaga ogromnego przekroczenia siebie. Właśnie upokorzenia, które (jak pisałam już kiedyś) jest traktowane po macoszemu, a które dla mnie ma zasadniczo pozytywny sens.

W tej drobnej, małej, niezauważalnej cichości serca, w tym ukryciu siebie, można dopiero siebie odnaleźć. Tak myślę. Spojrzeć na siebie przez pryzmat swoich słabości, ale nie po to, by je rozpamiętywać, rozdrapywać czy kultywować, ale po to, by je przezwyciężać, każdego dnia od nowa. Tym właśnie dla mnie jest to upokorzenie.

Trudno, bardzo trudno upokorzyć się w tym sensie przed Bogiem. Myślę jednak, że zdecydowanie trudniej dokonać tego przed drugim człowiekiem. O Bogu można wszak pomyśleć, że jest NAJ, i jako taki jest nieskończenie lepszy, dlatego chwała ewidentnie Mu się należy. Ale drugi człowiek? Ten, z którym codziennie spotykam się w pracy, na uczelni, w domu, z którym żyję i widzę jego wady? Wady tak nieskończenie gorsze od moich własnych? Jemu już nie tylko chwały nie należy oddawać, ale nawet na zwykłą sprawiedliwość nie zasługuje.

Jezu cichy i pokornego serca, zmiłuj się nad nami.

wtorek, 12 czerwca 2012

entrance

Takie sobie zwykłe opisywanie zdjęć z procesji Bożego Ciała. Wersety z Pisma Świętego przychodzą same. Człowiek sobie zupełnie nieoczekiwanie uświadamia, jak to Pismo w niego samego weszło i stało się częścią jego duszy. Oczywiście, można jeszcze bardziej. I jeszcze bardziej by się chciało mieć je w sobie.

I jednocześnie nagłe zrozumienie, że Słowo, którego się nie pielęgnuje, ulatuje z głowy i z serca. Więc pracy, pracy trzeba. Modlitwy. Czytania. I program nawrócenia układa się sam.

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

sobota, 9 czerwca 2012

w godzinę śmierci

Kiedy myśli się o śmierci, łatwo ulec pokusie malowania jej w słodkich, uświęcających kolorach. Dotyczy to zarówno śmierci jako zjawiska, momentu, jak i osoby umierającej czy zmarłej. Ja sama jeszcze do niedawna śmierć kojarzyłam w większości z ludźmi, którzy byli w bliskiej relacji z Bogiem, a w chwili śmierci byli najprawdopodobniej z Nim pogodzeni. Wobec tego ich śmierć rysowałam sobie jako moment wielkiego szczęścia, złączenia z Bogiem, które przecież dokonuje się z uśmiechem na ustach i hymnami pochwalnymi w sercu. Tak więc zarówno sam moment śmierci, jak i tych zmarłych, siłą rzeczy widziałam w nimbie chwały, wznoszących się na puszystym obłoczku przed Oblicze Boże.

Dopiero kiedy półtora miesiąca temu zmarła moja mama, uświadomiłam sobie, jak niewiele można powiedzieć o śmierci... póki samemu się przez nią nie przejdzie. Jaki ten obraz, który w sobie miałam, może być mylny i wręcz niebezpieczny. Umieranie, myślę teraz, jest zawsze osadzone w kontekście jakiejś codzienności - jakiegoś życia. I czasem o tym życiu wiemy jeszcze mniej niż o śmierci.

Druga rzecz, która uderza mnie codziennie od półtora miesiąca, to samotność - samodzielność? - w obliczu śmierci. Wszystkie inne doświadczenia, które są naszym udziałem, możemy bezpośrednio lub pośrednio dzielić z innymi. Moja mama dzieliła ze mną większość swoich przeżyć. I nagle - tym jednym doświadczeniem nie może się ze mną podzielić, dopóki ja też nie znajdę się po tej drugiej stronie życia. Nie wiem, czy słowo samotność jest tu odpowiednie. Niekoniecznie każdy jest samotny w chwili śmierci, ale musi sam jej doświadczyć, dlatego chyba lepsze tu jest pojęcie samodzielności. Choćby się człowiek przez całe życie opierał na innych i oczekiwał od nich pomocy, to w tej jednej sytuacji nie może tego zrobić.

Duszo Chrystusowa, uświęć mnie.
Ciało Chrystusowe, zbaw mnie,
Krwi Chrystusowa, napój mnie.
Wodo z boku Chrystusowego, obmyj mnie.
Męko Chrystusowa, pokrzep mnie.
O dobry Jezu, wysłuchaj mnie.
W ranach swoich ukryj mnie.
Nie dopuść mi oddalić się od Ciebie.
Od złego ducha broń mnie.
W godzinę śmierci wezwij mnie.
I każ mi przyjść do siebie,
Abym z świętymi Twymi chwalił Cię
,
Na wieki wieków. Amen.

piątek, 8 czerwca 2012

step by step

Iść za Jezusem krok w krok. Wczoraj podczas procesji. Dosłownie pięć metrów za Nim, że można się w Niego wpatrywać bezczelnie. Gdyby tak można było całe życie!

No i słowa usłyszane przy ostatniej spowiedzi. Że dla ludzi wiary, dla ludzi Chrystusa, nigdy nie jest właściwa pora. Zawsze znajdą się jakieś przeszkody. W tym dążeniu za Chrystusem. Właśnie wtedy należy na Niego popatrzeć. On pokonywał wszelkie przeszkody. Przecież, jak miał zmartwychwstać, to wybrał sobie najgorsze możliwe warunki: był martwy! I jednak tego dokonał!

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

sobota, 19 maja 2012

Dobra Nowina

Moc, ogromna moc modlitwy! Olśnienie cudem, jakiego Bóg dla nas dokonał.

Anioł Pański odmawiany we własnym domu, w południe, w promieniach słońca, z żywo zielonymi drzewami tuż za oknem. Cóż za wielkość tego wydarzenia sprzed tysięcy lat!

I wspomnienie innego dnia, w którym ostatnio odmawiałam Anioł Pański. Nie w samo południe. I nie w słońcu, a w strugach deszczu. Wtedy też dało to nadzieję. Bo skoro Bóg wcielił się w człowieka, to każdego innego człowieka może i na pewno chce doprowadzić do siebie. Wobec tego nie ma się czym martwić. (Słowo martwić w tym kontekście jest doskonałe). Teraz już wszystko w Jego rękach.

Niech mi się stanie według słowa Twego!

niedziela, 13 maja 2012

alfa i omega

Koniec splata się z początkiem w tak zadziwiających konfiguracjach, że można dostać zawrotów głowy. Jeden Pan Bóg wie, jak to ogarnąć. Mam tylko nadzieję, że tę wiedzę przekuje w działanie.

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

środa, 2 maja 2012

zawieszenie

Gotowe jest serce moje, Boże, gotowe jest serce moje, zaśpiewam psalm i zagram.

Tylko do tego można się naprawdę przygotować, tylko do tego można być naprawdę przygotowanym. Myślę, że dzieje się tak po to, aby w sytuacjach zupełnego nieprzygotowania móc się na czymś oprzeć.

Zbudź się, duszo moja, zbudź się, harfo i cytro, a ja obudzę jutrzenkę.

czwartek, 26 kwietnia 2012

gwarancja

Myślałam dzisiaj trochę nad kwestią ślubu i związków niesakramentalnych. Myślałam o często powtarzanym sloganie, że małżeństwo (w sensie: ślub) niszczy rzekomą miłość, niszczy związek, wobec czego nie tylko jest niepotrzebne, ale wręcz szkodliwe.

Pomyślałam, że może się tak dziać tylko wtedy, gdy traktuje się małżeństwo jako kartę gwarancyjną. Dopóki się jej nie ma, to trzeba uważać, troszczyć się, obchodzić jak z jajkiem. A jak już się ją dostanie, to hulaj dusza, piekła nie ma - w końcu jest gwarancja. Gwarancja czego? Wierności? Wytrwałości? Cierpliwości? Bycia razem? Niezniszczalności relacji? To śmieszne, że z jednej strony tak łatwo przychodzi nam dzisiaj pójść po rozwód, a z drugiej ciągle traktujemy ślub właśnie w ten magiczno-zaklęciowy sposób. Myślenie w tej kwestii jest wręcz paradoksalne: nie chcę ślubu, bo on wszystko zepsuje i trzeba będzie się rozwodzić, podczas gdy ślub może cokolwiek zepsuć tylko wtedy, jeśli traktuję go jako samoistną gwarancję wiecznej szczęśliwości.

Żadna gwarancja nie jest samoistna. Nikt mi niczego nie zagwarantuje, jeśli ja też się do czegoś nie zobowiążę. Przysięga małżeńska rzadko kiedy jest zobowiązaniem sensu stricto. Jest często raczej ładną i wzniosłą formułką, której wypowiedzenie zagwarantuje to wieczne szczęście. Za słowami ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci stoją tymczasem realne i konkretne obietnice. Że się nie zapuszczę. Że będę cię szanować. Że będę się troszczyć i interesować. Że nie tylko będę biernie wierna, ale też że nie dam nikomu sposobności do myślenia o tobie w przekłamany sposób. Przysięga małżeńska jest realnym i konkretnym zobowiązaniem. Realizacja tego zobowiązania zmniejsza prawie do zera konieczność korzystania z jakichś serwisów gwarancyjnych.

niedziela, 22 kwietnia 2012

czuwaj!

Pan Bóg czuwa. Jest, pamięta, czuwa. I reaguje, a czasem w taki sposób, że witki opadają. Ale zawsze skutecznie. Trzeba to tylko dostrzec. Nie zawsze musi być miło i przyjemnie. Pokazał to na przykładzie Swojego Syna, a w kosmicznie pomniejszonej skali pokazuje to w życiu każdego z nas. Nie warto się obrażać. Można tylko stanąć, opuścić ręce wzniesione do walki i powiedzieć: w ręce Twe, Panie... - a On już będzie wiedział, co zrobić.

Aha, no i jeszcze można poprosić o modlitwę wstawienniczą. Ona działa cuda. Wyrażając wspólnotę wiary, wyraża też przed Bogiem naszą wzajemną miłość i troskę. Moc. Jest moc!

P.S. Właśnie do mnie dotarło, że jak się wystukuje na klawiaturze słowo moc, to przez pomyłkę można uzyskać słowo nic. No więc życzę Wam i sobie, żeby w życiu takich pomyłek nie było. Jak wszystkie troski nasze przerzucimy na Niego, to na pewno nie będzie. Ot co.

piątek, 13 kwietnia 2012

troskacz

Przekuwanie teorii i pięknych deklaracji w praktykę odbywa się na ogół dopiero w sytuacjach granicznych, kryzysowych. Przynajmniej w moim życiu. I wcale nie jest łatwo przerzucić wszystkie troski na Niego, bo nawet jeśli Jemu zależy na nas, to bezpieczniej poradzić sobie samemu. Załatwić to czy tamto. Pójść tu albo tam. Pan Bóg tego za nas nie zrobi. Ale też łatwiej czerpać siłę z codziennych, namacalnych sytuacji, z wymiernych i łatwo obserwowalnych relacji. Łatwiej uwierzyć, kiedy się ma spisane na kartce dotychczasowe osiągnięcia i cele do realizacji. Tylko komu się wtedy wierzy?

Miarą zawierzenia Bogu jest skala problemu, w którym dajemy Mu się poprowadzić. Zawierzam Bogu, kiedy idę na zajęcia nieprzygotowana, ale zupełnie czym innym jest zawierzenie Mu, kiedy idę nieprzygotowana w sytuacje życiowe, które mnie zupełnie przerastają i w których nigdy dotąd nie byłam i - mam nadzieję - nie będę.

Dużo modlitwy trzeba. O to bardzo proszę.

czwartek, 29 marca 2012

powrót

Jest taki poziom relacji z Bogiem, że da się ją wyrazić tylko przed Nim i przed sobą. Maksymalna intymność. Można mówić o owocach, ale nie o samej relacji, bo ona wymyka się wszelkim słowom, wszelkim obiektywizacjom.

I rewelacyjne rekolekcje Tischnera, w których padają słowa, że Bóg jest zawsze inny, że Bóg nie jest w naszej pamięci, że nie jest w czymkolwiek, co znamy. Jest zawsze przed nami. Jakiekolwiek doświadczenie Boga mieliśmy kiedyś, Bóg już w nim nie jest - jest teraz, jest właśnie w tym doświadczeniu. Choćby to była najczarniejsza ciemność, najsmutniejsza pustka. Bóg jest zawsze przed nami.

piątek, 24 lutego 2012

ludzkość

Pierwsza w sezonie Droga Krzyżowa.

Pieśń Boska dobroci, omawiająca wszystkie stacje. I jej fragment, traktujący o drugim upadku Chrystusa.

Jezusowi memu na pół żywemu.

To nie było tak, że On sobie był żywy, a potem był martwy, a jeszcze potem zmartwychwstał. On w pewnym momencie był rzeczywiście na pół żywy z cierpienia, bólu, zmęczenia. Cała Jego ludzkość w tym właśnie znalazła wyraz.

My też jesteśmy Jego ludzkością. Albo przynajmniej powinniśmy do tego dążyć, aby być Jego. Więc może w tym samym powinniśmy znaleźć jakoś siebie?

środa, 22 lutego 2012

sedno

Siedzi w głowie. Zajęcia z poniedziałku. Rozmowa na temat, która niespodziewanie schodzi na inny tor. I nagle dziewczyna z drugiego końca sali, mówiąc o sytuacji w jakiejś tam wsi czy miasteczku, komentuje:

Ludzie chodzą do tego kościoła jak po jakieś zbawienie!

Bingo!

wtorek, 21 lutego 2012

umowa

Myśl uszyta na kanwie niedzielnego kazania u rzeszowskich salezjanów, dla odmiany.

Pan Bóg nie jest tylko jednym z elementów składowych kontraktu zwanego chrześcijaństwem. Nie jest zapisem, który przyjmujemy na równi z niedzielną Mszą świętą, modlitwą i zakazem aborcji, żeby być dobrym katolikiem. On jest właśnie sednem tego wszystkiego. Nie jest punktem do zaliczenia, do odhaczenia, ale żywą Osobą, centrum, do którego wszystko zmierza. To nie jest tak, że gdyby nie chrześcijaństwo, to by Boga nie było. Jest dokładnie na odwrót. Gdyby nie Bóg, nie byłoby chrześcijaństwa.

Takie niby banalne, ale zauważyłam, że stosunkowo łatwo można popaść w takie myślenie. Że Msza święta ok, a Bóg to jak mi się tam przypomni. Że modlitwa ok, a rozmowa z Bogiem to może wyjdzie, a może nie. I tak dalej. Na wszelkie sposoby trzeba się ratować od takiego marazmu, od takiego schematycznego wypełniania przykazań, które już wcale nie muszą mieć nazwy Bożych.

środa, 1 lutego 2012

powiew nowości

W związku z zatwierdzeniem przez Stolicę Apostolską (po wielu latach badań) Statutu Drogi Neokatechumenalnej zastanawiam się intensywnie nad tym dziełem.

W czasach odpowiedzialności za Szkołę Odnowy Wiary (czyt. w zeszłym roku) kilkukrotnie przyszło mi się zetknąć z tym tematem. W kategorii liturgii prezentowałam (-łyśmy) neokatechumenat jako przykład wydziwiania i samowolki. I rzeczywiście w pewnym sensie tak jest. Nawet obecne zatwierdzenie niektórych elementów celebracji nie oznacza, że całość poczynań Drogi jest w porządku.

Z drugiej jednak strony, moje stanowisko od jakiegoś czasu zbliża się do zdania Marcina Jakimowicza. Nie podoba mi się nagonka tradycjonalistów na neonów, ciągłe obrzucanie ich błotem. Czasem sobie myślę, że przy całej słabości strony liturgicznej, Droga robi dużo więcej dobrego dla Kościoła powszechnego niż ci wszyscy krytycy posoborowia. A ostatecznie po owocach ich poznacie, jak to pisze pan Jakimowicz.

Może rzeczywiście, zamiast się frustrować, jak to płytko różne ruchy traktują chrześcijaństwo, warto dostrzec, że, podobnie jak nauka pływania wcale nie zaczyna się od nurkowania, ale od utrzymywania się na wodzie, tak też wygląda rozwój duchowy. Nie wejdzie głębiej ten, kto nie czuje się pewnie na powierzchni.

wtorek, 24 stycznia 2012

gra półsłowek

Czas sesyjny skłania do refleksji wszelakich, a zwłaszcza tych niezwiązanych ze studiami.

Czas sesyjny składa się w niebanalną całość z wersetem Psalmu 127: Daremne jest wasze wstawanie przed świtem i przesiadywanie do późna w nocy. Wpadłam na to dobrze ponad rok temu i do tej pory się mnie trzyma. Niezależnie od prawdziwości tego złożenia, trzeba jednak poruszyć związany z tym wątek.

Obracając się w środowisku katolickiej młodzieży (głównie studenckiej), mam okazję uczestniczyć bądź przysłuchiwać się przeróżnym rozmowom. W wielu z nich przewijają się motywy z Pisma Świętego, z ksiąg liturgicznych, pism wielkich ludzi Kościoła i tak dalej. W czym problem? W tym, że za często? Może raczej w tym, że w zaskakujących kontekstach. Przykłady można mnożyć, a skoro tak, to oprócz przytoczonego wyżej (z Psalmem 127 i sesją) nic równie zwięzłego mi do głowy aktualnie nie przychodzi.

Może jest tak, że im głębiej wchodzi się w pewne tajemnice, tym bardziej doświadcza się ich wielkości, głębi, niezrozumiałości, a skoro tak, to chce się je jakoś oswoić. Oswojenie to, tak jak w sytuacjach, o których mówię, można osiągnąć przez zestawienie tych tajemnic z szarą codziennością profanum. Przez trywializowanie. Przez zabawy słowne, skądinąd często błyskotliwe i zabawne. Może nie da się za długo wytrzymać w stanie odległości i powagi sacrum. Jednakowoż zabawy słowne z Pismem Świętym i w ogóle świętymi tekstami nie są zwykłymi zabawami słownymi. To są słowa, które niosą ogromne znaczenie, których waga i wymowa są o wiele głębsze i wymagają jakiegoś zatrzymania się.

I być może się nad tym zatrzymujemy - w ciszy swojego serca, w modlitwie, w medytacji. Problem, moim zdaniem, pojawia się w momencie, kiedy nie dajemy temu w ogóle wyrazu na zewnątrz. Kiedy postronny człowiek może pomyśleć, że za wiele sobie pozwalamy. Bo, tak myślę, granica poufałości z Panem Bogiem i Jego Słowem leży dużo bliżej, niż nam się wydaje.

Nie pisałabym o tym, gdyby mnie to bezpośrednio nie dotyczyło, gdybym nie zauważała tego także u siebie.

Może więc więcej pokory nam trzeba.

środa, 18 stycznia 2012

relation-ship

Mocny akcent podczas ostatniej spowiedzi. Znajomy ojciec w konfesjonale, wyznanie grzechów, pouczenie... i na koniec powiedział do mnie po imieniu. Niby wstrętna, tania, psychologiczna zagrywka (ów ojciec jest jednocześnie psychologiem, więc wiedział, co robi). Ale zadziałała.

Przecież Pan też do mnie mówi po imieniu. Nie jestem dla Niego anonimowa. Tak jak nie był Adam, tak jak nie był Abraham, Mojżesz, tylu innych. On przecież dokładnie wie, kim jestem. I jak do mnie mówić. Kurczę, taki banał, a takie wrażenie. To zdecydowanie bliżej stawia problem relacji z Bogiem. Jak już człowiek sobie uświadomi, że nie jest tylko kolejnym numerkiem w Bożej statystyce... to może myśleć o tym, żeby Bóg przestał być tym samym dla niego.

wtorek, 10 stycznia 2012

forma

Nieformalne mierzenie poziomu cukru w cukrze. Co zrobić, żeby był wyższy? (Albo chociaż żeby nie spadał nadal). Są takie pomyłki, które bardzo trudno naprawić. Jak kot źle wymierzy odległość między telewizorem a wierzchem szafy, to się rozpłaszczy na podłodze. Potem odchodzi obrażony i nie próbuje ponownie przez jakiś czas - dopóki wszyscy, a najpewniej on sam, nie zapomną o jego błędzie.

Mam tylko nadzieję, że w obecnej sytuacji nikt się nie obrazi, nie zacietrzewi, nie weźmie do siebie, nie potraktuje jako ataku. Czasem pokora, z której wszyscy się śmieją skrycie bądź jawnie, jest najbardziej potrzebna i najwłaściwsza.

niedziela, 8 stycznia 2012

4. zazdrość

Sięgam myślą niedaleko wstecz i myślę sobie, jak dziwny to stan ducha, kiedy jedyne, co można zrobić, to mówić Różaniec. Kiedy naprawdę nie da się zrobić nic innego. Kiedy nawet nazwy poszczególnych tajemnic nie są potrzebne. Po prostu można tylko wołać o pomoc.

Kilka dni temu przytoczone mi zostało zdanie wypowiedziane gdzieś kiedyś przez kogoś (okoliczności nie są tu istotne), że można się modlić na różańcu, ale lepiej modlić się szczerze. Dawno temu może bym się pod takim stwierdzeniem podpisała. Teraz jednak myślę sobie, że przecież nie mam prawa oceniać cudzej modlitwy, a już szczególnie pod kątem szczerości. Zdrowaś Mario, powtarzane aż do bólu, może być nieskończenie bardziej szczere niż samodzielnie wymyślane hymny uwielbienia.

Skąd się bierze takie właśnie ocenianie?

Myślę sobie, że może to z jakiejś potrzeby dowartościowania samego siebie, a może trochę i z zazdrości. Przypomina mi się, że kiedy byłam małą dziewczynką, a mój kuzyn nieco większym chłopcem, przeczytaliśmy w rachunku sumienia, że zazdrościć komuś łaski Bożej jest grzechem. I zastanawialiśmy się, jak można komuś tego zazdrościć. Jakby było czego.

Naprawdę jest czego. I nie życzę nikomu, żeby się o tym przekonywał na własnej skórze.