Rozpoczęty w tym tygodniu kurs przedmałżeński (z braku innej nazwy posłużę się tą, którą proponują organizatorzy) natchnął mnie do pewnego przemyślenia. Orzech mówił o zdolności do miłości, która w pewnej mierze zasadza się też na wierze. I pytał, czym jest ta wiara w Boga, ta nasza wiara w Boga. Czy wierzymy w zmartwychwstałego i żyjącego Jezusa Chrystusa, czy może w mumię egipską. Jednym słowem, czy nasza wiara jest żywa, czy właśnie zmumifikowana.
Od trzech dni chodzę i rozmyślam, czym jest żywa wiara. Na czym polega? Co stanowi o jej żywotności? Rozum? Uczucia? Decyzje? Zaangażowanie? Gdzie jest jej początek i czy jest jakiś jej koniec? Jak ją kultywować? Czy można samemu na nią zapracować - a jeśli tak, to jak?
Tyle pytań, na które sama nie wymyśliłam jak dotąd odpowiedzi. Chyba czas sięgnąć po źródła mądrzejsze ode mnie.
Wierzę, że nie jest to tylko określenie przyjęte przez wszystkich przez aklamację, a w rzeczywistości nic nieznaczące. Chciałabym poznać definicję tego pojęcia, która odnosiłaby się do mojego konkretnego życia, którą mogłabym zastosować w praktyce.
A może to jest pułapka definiowania wszystkiego i zbytniego zaufania do ludzkiego rozumu? Tyle, tyle wątpliwości...
Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz