Dziś całkiem przyziemnie. Tak przyziemnie, że aż mnie wbiło w płytki chodnikowe.
Stałam w kolejce do jednego z wrocławskich barów-niegdyś-mlecznych, kolejce tak długiej, że zawijającej wdzięczny ogonek daleko na ulicy. Za mną ustawiła się para w wieku podobnym do mojego. Chłopak co i rusz dziewczynę obściskiwał, całował, mlaskał przy tym głośno, ale cóż. Uroki pierwszych lat studiów. Po chwili wywiązała się między nimi rozmowa o podtekście tak wyraźnie seksualnym, że aż niesmacznym i tracącym status podtekstu. Naprawdę, nie jestem zbyt wrażliwa, jeśli chodzi o ten temat, więc skoro już mnie ruszyło to ich gruchanie, to coś musi być na rzeczy.
Wynieśli na pokaz, nie przejmując się obecnością dziesiątek obcych ludzi, to coś, co najlepiej smakuje chyba właśnie wtedy, kiedy jest zachowane tylko dla dwojga. Postawili to na oczach (czy uszach) totalnie niezainteresowanych i wyraźnie zażenowanych osób. Próbując znaleźć coś dobrego w tej sytuacji, znalazłam tylko jedno: dobrze, że nie zaczęli swoich fantazji realizować na bieżąco.
Zadziwia mnie i trapi zupełne pomieszanie z poplątaniem. Seks wyrzucamy z prywatności w sferę publiczną, czynimy go niemal nową religią - zamiast tej, którą spychamy ze sfery publicznej w prywatną. Mam bardzo nieprzyjemne wrażenie, że do niczego dobrego to nie doprowadzi(ło). A przecież po owocach ich poznacie.
Czy wyrzucanie w sferę publiczną a czynienie nową religią to nie dwie różne sprawy? :)
OdpowiedzUsuń