sobota, 31 sierpnia 2013

w tacie pokładam ufność swą

Prosta rzecz, wypowiadana codziennie, a tak trudno ją zrozumieć. Szok podczas spowiedzi, kiedy ksiądz dwoma pytaniami doprowadza do łez. Jeszcze większy szok, kiedy dociera wreszcie do głowy - a oby także do duszy - że Bóg jest Ojcem. Nie kolegą, nie szefem, nie egzaminatorem. Właśnie Ojcem.

Bóg jest Tatą. Tatą, który nie zawodzi. Nie spóźnia się, nie odwołuje wizyt, nie zwleka z kontaktem, nie oczekuje zbyt wiele, nie cofa swojej akceptacji w razie niepowodzenia. Bóg jest Tatą, jakiego można sobie tylko wymarzyć.

Abba. Tato. Tatusiu!

środa, 28 sierpnia 2013

ars feminae

Posłuchaj, córko, spójrz i nakłoń ucha (...). Król pragnie twego piękna, on twoim panem, oddaj mu pokłon (Ps 45, 11-12).

Myślałam sobie trochę o tożsamości kobiety. W dzisiejszych czasach, w których kobiety mężnie (sic!) dochodzą swoich praw i przywilejów, ta tożsamość wydaje się być co najmniej zachwiana. Kim jestem ja-kobieta? Jaka jestem? Jakie jest moje powołanie?

Bardzo często, gdy w Kościele wspominamy jakąś świętą kobietę, usłyszeć można fargmenty psalmu 45. Król pragnie twego piękna, on twoim panem, oddaj mu pokłon. Cóż za seksizm i szowinizm jednocześnie, można by powiedzieć. A ja to widzę dokładnie inaczej.

Kobieta ze swej natury emanuje pięknem, które jest tak różne od piękna mężczyzny, że aż tego właśnie piękna potrzebuje jako uzupełnienia. Piękno kobiety zasadza się na wielu cechach, których nie chciałabym teraz roztrząsać. Istotniejsze wydaje mi się zwrócenie uwagi na fakt, że jakoś kobieta - więc także ja-kobieta - nie umie dziś lub nie chce zgodzić się na to swoje własne piękno. To, co Bóg jej dał, aby realizowała w świecie zewnętrznym i w intymności małżeństwa, jakoś nie może dojść na przeznaczone sobie miejsce. Nie myślę tu bynajmniej o umieszczeniu kobiety w kuchni i przy dzieciach na wieku wieków, amen. Myślę raczej o świadomości, że ja-kobieta jestem kimś więcej niż cyferki oznaczające moje zarobki i czym więcej niż tytuły naukowe albo skomplikowane nazwy szkoleń. (Z mężczyznami pewnie jest podobnie, ale ja-kobieta mówię teraz wyłącznie o kobietach).

Piękno kobiety tkwi w tym, co właśnie w wyniku swojej płci może ona dać innym. Czy to będzie seksistowskie, jeśli powiem, że kobieta może dać innym czułość, zrozumienie, opiekę, troskliwość, ale też wrażliwość, dostrzeganie piękna, cieszenie się nim? Niech sobie osiąga kolejne sukcesy, niech wspina się po szczeblach kariery, ale czyż nie może tego robić w iście kobiecym stylu, współgrającym z jej wewnętrznym pięknem?

Myślę sobie, że gdyby Pan Bóg chciał stworzyć dwie identyczne osoby, czyli na przykład mężczyznę A i mężczyznę B, albo - bardziej współcześnie - partnera 1 i partnera 2, to pewnie wiele innych rzeczy rozwiązałby inaczej (na przykład kwestię prokreacji, ale przede wszystkim - ludzkiej psychiki).

Kobieta z jej pięknem jest nam dziś potrzebna. Każdemu z nas. Kobiecie - jako przykład. Mężczyźnie - jako dopełnienie.

Król pragnie twego piękna (...)

niedziela, 25 sierpnia 2013

zamkiem jestem

Nieustannie powraca do mnie temat, który już tu kiedyś poruszałam, mianowicie kochania samego siebie. Powraca każdego dnia w nowych odsłonach. Teraz chyba dojrzał na tyle, że można go puścić w świat.

Życie bez miłości do samego siebie jest niebywale ciężkie. Człowiek patrzy na swoje oblicze w lustrze i myśli - Nie. Myśli o swoich dokonaniach mniejszych i większych i o każdym z nich myśli - Nie. Czasem pozwala sobie na marzenie i wtedy też mówi sobie w myślach - Nie. Ani to, co ma, ani to, co mógłby mieć, nie jest powodem do radości. Bo zawsze można mieć więcej, lepiej. Ani to, kim jest, ani to, kim może się stać, jeśli zechce, nie satysfakcjonuje go w pełni. Przecież zawsze można być kimś innym - w domyśle: lepszym, większym, wspanialszym, ciekawszym, bardziej towarzyskim, w ogóle doskonalszym. Skoro można być bardziej, to trzeba się o to starać. I pół biedy, kiedy rzeczywiście można. Cyrk zaczyna się w momencie, kiedy jednak nie można. Z różnych przyczyn. Nie można i już. Może nie teraz, może nie tak, a może w ogóle nie. I taki niekochający się człowiek popada w ruinę.

Myślę, że można człowieka przyrównać do zamku wystawionego przez Pana Boga. Pan Bóg zbudował ten zamek najpiękniejszym, jaki mógł być. Wystarczy tylko zadbać. Człowiek ma tylko o ten zamek - o samego siebie - należycie zadbać. O konstrukcję, o wnętrze i o otoczenie tego swojego zamku. I jeśli ciągle swój zamek porównuje z innymi i ciągle nie dostrzega tego największego piękna jego własnego zamku, to zaniedbuje ten zamek, bo zwraca uwagę zupełnie nie na to, na co powinien. Sadzi kwiatuszki i robi skalniaczki w ogródku, podczas gdy fundamenty mu przemakają. Czy coś podobnego.

W czym tkwi piękno tego jego jedynego zamku? W tym, że ten zamek rzeczywiście jest jedyny. Pan Bóg tylko na ten jeden zamek spożytkował swoje siły w taki sposób. Tylko w tej konstrukcji użył dokładnie takich materiałów. Każdy inny zamek jest po prostu - innym zamkiem.

Jak wiele pokory trzeba, żeby uwierzyć Panu Bogu w to, że naprawdę chciał WŁAŚNIE TAKIEGO zamku. Jak wiele cierpliwości trzeba, że pielęgnować to, co się ma, i codziennie uczyć się dostrzegać tego właśnie czegoś piękno.

Jezu najcierpliwszy, zmiłuj się nad nami!

wtorek, 20 sierpnia 2013

enpeer

Przygotowuję wykład na temat metod naturalnego planowania rodziny. Piszę, notuję, zaglądam do mądrych książek. A w tle, w mojej głowie, kołacze się pytanie: jak udowodnić, że droga Kościoła jest rzeczywiście dobra?

Jako społeczeństwo i jako wspólnota wyrośliśmy (dzięki Bogu!) z uznawania za aksjomat czegoś, co nim ewidentnie nie jest. Mam jednak nieodparte wrażenie, że niepostrzeżenie przeszliśmy na dokładnie drugą stronę: odrzucić wszelkie aksjomaty w imię naukowej potwierdzalności wszystkiego. Wobec tego, kiedy o naukowo potwierdzonym fakcie mówi nam ktoś, o kim wiemy (lub możemy przypuszczać), że uznaje w swoim myśleniu pewne aksjomaty, z góry odrzucamy te jego naukowo potwierdzone fakty. Żeby się przypadkiem nie okazało, że karmi nas swoją wiarą w aksjomaty, zamiast suchymi faktami. I jak tu nie popaść w paranoję udowadniania wszystkiego, co tylko możliwe?

Sęk w tym, że w pewnym momencie trzeba uznać własną niewystarczalność. Być może jestem jedyną osobą uznającą NPR za słuszny, jaką dany człowiek spotka w swoim życiu. I być może nie uda mi się go przekonać, że warto spróbować. Być może nie uwierzy mi, że to droga warta zachodu, skuteczna i po prostu, po ludzku i po Bożemu dobra. Być może żaden naukowy dowód potwierdzający tę skuteczność do tego człowieka nie przemówi. Jeśli tylko zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy, aby wypełnić swoje zadanie, to mogę spać spokojnie. Pan czynów wspaniałych dokonał - mogę się tylko modlić, by i tym razem tak zdecydował.

Pokazuję ludziom, że mogą podjąć współpracę z Bogiem-Stwórcą, ale nie uda się to ani w jednym procencie, jeśli Bóg nie będzie ze mną. NPR jest naukowo potwierdzone jako skuteczne, ale uznanie go i przyjęcie jako czegoś swojego musi się opierać na czymś więcej niż tylko na naukowym dowodzie. Drugim filarem musi być zaufanie do drugiego człowieka. Nie tyle nawet do tego, kto przekazuje podstawową wiedzę na temat NPR - bardziej do tego, z którym tę metodę mogę wprowadzić w życie. A takie zaufanie jest już pewnym aksjomatem.

piątek, 9 sierpnia 2013

jak to być mogło, że ona i on...

Zapoznawczo-rozpoznawcza wizyta u sąsiadki, starszej pani w stanie wdowieństwa. Od słowa do słowa, mówię o moim lubym. Że chłopak. To jeszcze nie mąż? Ano nie, chłopak. I, uprzedzając automatyczny wniosek, mówię, że ponieważ jeszcze nie mąż, to też jeszcze tu nie mieszka. Tylko wpada na obiady albo kolacje. Sąsiadka kiwa głową. Wolę nie myśleć, czy rozumie, co do niej powiedziałam. Od początku przygód z mieszkaniem ciągle ktoś mówi, że "my", że "nasze", że "u nas".

Jakieś to takie przykre jest. I to nawet nie dlatego, że już by się chciało "u nas" i tak dalej. Raczej dlatego, że całe społeczeństwo, nawet jego najstarsi członkowie, bezdyskusyjnie przyjmują mieszkanie ze sobą przed ślubem jako normę. No więc - nie. Na to będzie całe życie. Teraz każde sobie, dwa światy się tylko zazębiają. I niechby tak było wszędzie i zawsze...

wtorek, 6 sierpnia 2013

polsko-ukraińsko

Już ponad dwa tygodnie temu wróciliśmy z ukraińskiej przygody, a refleksji ciągle przybywa. Teraz tylko skrótowo - kiedyś może co nieco rozwinę.

Nabożeństwo w rocznicę pomordowania profesorów Uniwersytetu Lwowskiego. Zebrana pod pomnikiem garstka Polonii, franciszkanin pełniący funkcję ich duchowego opiekuna, konsul RP. Na koniec śpiewamy Boże, coś Polskę. Powalający, dotykający aż do bólu wydźwięk słów ojczyznę wolną pobłogosław, Panie.

Przyjazd do podkijowskiego Wor'zelu, w którym znajduje się wyższe seminarium duchowne. Większość kleryków na wakacjach albo praktykach, w seminarium pozostało ich na dyżurze dwóch. Pytamy proboszcza, ile trwa tu formacja. Siedem lat. Pytamy też, ilu jest kleryków. Proboszcz z lekkim rumieńcem mówi, że w sumie około trzydziestu, i zaraz tłumaczy, że my w Polsce jesteśmy pewnie przyzwyczajeni do czego innego, ale dla nich tutaj to i tak całkiem spora liczba. Wtedy dociera do mnie sens modlitwy o powołania kapłańskie i zakonne.

Msza święta w kościele odprawiana oczywiście po ukraińsku. Dziękuję Bogu za natchnienie władz kościelnych, by ujednolicić liturgię.

Parafia jest ogromna, na niedzielną mszę ludzie przyjeżdżają kolejką i autobusami z dużym wyprzedzeniem. Co robią z wolnym czasem? Spędzają go w kościele na modlitwie, chyba na zapas. Przed mszą mówią Różaniec, po mszy jeszcze Anioła Pańskiego, jakieś litanie, modlitwy dziękczynne i błagalne - wszystko to animują sami wierni. Wspólnota tętniąca potrzebą wspólnoty, wierni tętniący potrzebą modlitwy i sakramentów.

W seminaryjnej kuchni siostry honoratki słuchają Radia Maryja (!), które nadaje częściowo po polsku, a częściowo po ukraińsku. Kiedy w drugim tygodniu jedziemy na święcenia do Berdyczowa, w samochodzie siostry zaczynają odmawiać Różaniec, a przez wzgląd na nas robią to po polsku, żebyśmy mogli się włączyć.

Święcenia diakonatu i prezbiteratu w sanktuarium Matki Bożej Śnieżnej w Berdyczowie to nie lada okazja. Ksiądz, z którym tam jedziemy, mówi, że to historyczna chwila, bo w diecezji jeszcze nigdy nie było tak licznej grupy kandydatów: aż sześciu diakonów i jeden prezbiter! Zbieramy szczęki z podłogi po tej w gruncie rzeczy radosnej informacji; sens modlitwy o nowe powołania kapłańskie wybija się jeszcze wyraźniej.

Na to wydarzenie zjechali się ludzie z ogromnego obszaru (byli także goście z Polski). Po mszy, na dziedzińcu sanktuarium, wszyscy ze wszystkimi się witają, wymieniają informacje o sobie i o wspólnych znajomych, panuje atmosfera prawdziwej radości i bliskości. Jest też całkiem pokaźna delegacja z parafii w Wor'zelu - a do Berdyczowa jest stamtąd ponad 100 kilometrów. Coś niesamowitego, że ludzie taki kawał drogi pokonują w środku tygodnia (to był wtorek), byle tylko wspólnie uradować się nowym kapłanem i nowymi diakonami.

I ostatnia rzecz. Przez cały wyjazd, i we Lwowie, i w odwiedzanym kilkukrotnie Kijowie, podziwialiśmy cuda architektury prawosławnej i grekokatolickiej. W Ławrze Kijowsko-Peczerskiej założyłam chustkę na głowę, by nie urażać przybywających tam wiernych, modlących się w poszczególnych cerkwiach (co nie zmienia faktu, że do jednej z nich nie zostałam wpuszczona, bo nie miałam długiej spódnicy). Dzikie tłumy odwiedzających. Cerkwie pobudowane także przy drogach, na osiedlach. I opowieść księdza Olega, który wiózł nas na pociąg powrotny, że prawosławni wcale nie są przywiązani do swojej religii, do kultu, do sakramentów. Wspominał, jak to jeden jego nieochrzczony znajomy bez najmniejszego problemu (i bez żadnego pytania ze strony popa) zawarł kościelny ślub w cerkwi. Mówił też, że prawosławni cały czas prowadzą antykatolicką propagandę, wobec czego ekumeniczne marzenia kolejnych papieży w ukraińskich realiach są mało radosnymi mrzonkami.