sobota, 31 lipca 2010

wędrówka w Ducha i w duchu

Jutro z rana wyrusza XXX Piesza Pielgrzymka Wrocławska na Jasną Górę. Przez ostatnie dni zapisywaliśmy pątników. Idzie mnóstwo osób znajomych, z duszpasterstwa, związanych z naszym wrocławskim klasztorem. Ja zobowiązałam się uczestniczyć duchowo, bo chcę wrócić już do mojego domu rodzinnego.

Trochę się boję tego czasu. Pielgrzymka jest zawsze ogromnym wyzwaniem. Iść w deszczu albo w upale, spać pod namiotem na twardej ziemi, jadać bardzo prowizoryczne posiłki. I przy tym wszystkim modlić się, wielbić Pana Boga, przepraszać Go, dziękować i prosić o więcej. Boję się tego czasu właśnie dlatego, że ja wtedy będę siedzieć bezpiecznie w domu, z wszystkimi wygodami na wyciągnięcie ręki - choćby własnym łóżkiem i mamusinymi obiadkami. Boję się, że nie przeżyję tego duchowego pielgrzymowania tak, jak przeżyć je chcę i jak powinnam. To 10 dni, w czasie których będę się zmagać z tęsknotą za tyloma bliskimi mi ludźmi, a jednocześnie z samą sobą - żeby wynieść dobre owoce z tej duchowej wyprawy. Mam nadzieję, że zaowocuje to i tutaj. Przynajmniej się postaram.

czwartek, 29 lipca 2010

przed konferencją pielgrzymkową

Kilka luźnych myśli, wiążących miłość ze świadectwem. Spisane jako polecone mi zadanie poddania natchnienia do napisania konferencji na pielgrzymkę. Nie wiem, ile z tego zostanie wykorzystane, czy coś w ogóle. Poddaję to tutaj pod rozwagę.


Świadectwo opiera się na miłości, bo żeby zobaczyć, a nie tylko widzieć to, co się ma przed oczami, trzeba kochać. Co z tego, że widzę Krzyż, że widzę cuda, które się dokonują mocą Pana Boga, skoro mogę to zwalić na zbieg okoliczności, na przypadek, na nieznane zjawisko przyrodnicze? Co z tego, że widzę poświęcenie drugiej osoby, jej zaangażowanie, skoro mogę to wytłumaczyć chęcią zysku, interesownością, nieczystymi intencjami?


W naszych warunkach świadectwo o Chrystusie dotyczy niekoniecznie umierania w płomieniach, ale raczej takiego codziennego pokazywania innym, że w moim życiu jest Ktoś ważniejszy ode mnie. Żeby pomodlić się przed jedzeniem w barze/restauracji, żeby klęknąć na widok kapłana z Najświętszym Sakramentem idącego do chorego i tak dalej. To może błahe, ale konieczność zadziałania w takiej sytuacji często paraliżuje świadomość i zmysły. Więc z jednej strony trzeba mieć we krwi gotowość do dawania świadectwa. A z drugiej strony nie można popaść w rutynę - mam na myśli, że świadectwo musi zawsze wypływać ze świadomej decyzji, a nie z nawyku, z przyzwyczajenia, z przymusu. Nie wiem, jak to lepiej wyrazić.


Pomyślałam sobie, że świadczenie odbywa się też w takim bardzo przyziemnym wymiarze: kiedy mówię prawdę o drugim człowieku, zamiast coś wyolbrzymić, przekręcić, przekłamać, zmyślić. Kiedy nie włączam się w obmowę, kiedy ucinam plotki, domysły. Świadczeniem jest też w jakiś sposób dochowanie tajemnicy, prawda? Świadczę wtedy o szacunku i zrozumieniu drugiego człowieka. No i w ogóle te wszystkie sytuacje, które tu wymieniłam, wskazują, że świadczenie opiera się na miłości.


No i oczywiście świadczenie jednocześnie opiera się na miłości, wypływa z niej, ale też może jej samej dotyczyć. Miłości Chrystusowej, to jasne. Od Niego ta Miłość wypływa i o niej trzeba świadczyć, kiedy się jej doświadcza, ale też wtedy, kiedy się jej w ogóle nie odczuwa, kiedy się nie zauważa jej działania. Ale też ma to dotyczyć takiej ludzkiej miłości. Co tu dużo mówić, zwykłe noszenie obrączki, z którym niektórzy małżonkowie mają problem. No i cała masa innych sytuacji w związku.


Tak odnoście do tego, co wcześniej: myślę, że ważne jest pytanie, jak świadczyć o czymś, czego się nie doświadcza, nie widzi? Czy to w ogóle możliwe? Myślę, że można wtedy świadczyć tylko o tym, co się WIE - no i tu się pojawia wiedza wiary, ale nie będę tego rozwijać, nie ta pora, nie ten stan umysłu. W każdym razie jestem zdania, że życie chrześcijanina całe powinno być świadectwem. A jeśli nie można świadczyć na podstawie własnego doświadczenia, to trzeba świadczyć na podstawie żywej wiary i wiedzy, którą ta wiara daje.

wtorek, 27 lipca 2010

czasu nam trzeba

Na miłe zakończenie dnia przeglądałam sobie internetowe wydanie "Gościa Niedzielnego" i znalazłam krótki atykuł o modlitwie. Ujął mnie prostotą i bezpośredniością.



Jedno zdanie, które mnie poruszyło:
Bóg ofiaruje wieczność, gdy ofiaruję Mu czas.

optymizm?

W dzisiejszej Ewangelii (Mt 13, 36-43) Jezus wyjaśnia uczniom przypowieść o chwaście, którą słyszeliśmy podczas sobotniej Mszy świętej. Mówi, że dobrym nasieniem są synowie Królestwa, posiani przez Syna Człowieczego, a chwastem są synowie Złego; dalej, wyjaśnia, co się z nimi stanie przy końcu czasów.

Ta opozycja - synowie Królestwa a synowie Złego - jest opozycją między dobrym a złym. Uczciwie przyznam, że w trakcie kazania przychodziły mi do głowy różne koncepcje pochodzenia zła, które omawialiśmy na historii filozofii. Najpierw przypomniał mi się św. Augustyn z Hippony z jego teorią, że nie ma substancjalnego zła - zło jest jedynie brakiem dobra. Wynika to w prostej linii stąd, że wszystko, co stworzył Bóg, musi być dobre, tak jak Dobry jest sam Stwórca. Zły jest koń - podawał Augustyn - jeśli nie spełnia swojego przeznaczenia, np. jest za słaby, by uciągnąć wóz z kamieniami. Zło tego konia wynika jednak nie z natury tego konia, ale z jego cech akcydentalnych - znaczy to, że z natury koń jest dobry, a zły jest jedynie w konkretnej funkcji konia pociągowego. I tak dalej, i tak dalej.

Św. Augustyn to IV wiek po Chrystusie. Szesnaście wieków później w Europie powstaje książka, która również nasunęła mi się podczas kazania w kontekście problemu dobra i zła. "Mistrz i Małgorzata" Michaiła Bułhakowa. I cytat, który wrył mi się w pamięć podczas lektury:
(...) na co by się zdało twoje dobro, gdyby nie istniało zło, i jak by wyglądała ziemia, gdyby z niej zniknęły cienie?

Tak jak u Augustyna zło jest zależne od dobra - najpierw musi istnieć dobro, aby zło mogło w ogóle zaistnieć - tak u Bułhakowa to zło jest pierwotne i dopiero w odniesieniu do niego czy w powiązaniu z nim może ujawnić się dobro. (Zwróćmy uwagę na różnicę między istnieniem a ujawnieniem się).

Tematyka ta wiąże się z tym, co czytam akurat w Katechizmie Kościoła Katolickiego:

(...) Ważne jest nie tyle poznanie, kiedy i w jaki sposób wyłonił się materialnie kosmos, kiedy pojawił się w nim człowiek, co raczej odkrycie, jaki jest sens tego początku: czy rządzi nim przypadek, ślepe przeznaczenie, anonimowa konieczność czy też transcendentny, rozumny i dobry Byt, zwany Bogiem. A jeżeli świat wywodzi się z mądrości i dobroci Bożej, to dlaczego istnieje zło? Skąd pochodzi? Kto jest za nie odpowiedzialny? Czy można się od niego wyzwolić?
KKK 284


To miłe, że Kościół zauważa, że problem dręczący ludzkość od zarania dziejów - unde malum? (skąd zło?) - dręczy ją nadal. Całe pokolenia filozofów, myślicieli, pisarzy, naukowców próbowały dojść do jednoznacznej i ostatecznej odpowiedzi na to pytanie.

Wizja św. Augustyna jest pociągająca - pozwala patrzeć na świat poniekąd przez różowe okulary, być optymistą aż do granic nieprzyzwoitości. Ale czy rzeczywiście nie ma substancjalnego zła? Czy istnienie Szatana nie wskazuje na to, że nawet jeśli zło nie było substancjalne na początku, to uzyskało substancję w buncie upadłych aniołów? A może Szatan jest tylko personifikacją zła, ale nie jego ucieleśnieniem ani substancją? Teza Augustyna i tutaj znajdzie zastosowanie - i Szatana, jako anioła, stworzył Bóg. Zatem natura Szatana musi być dobra. Złem jest to, że Szatan nie dopasował się do swojej roli u Boga i zbuntował się. Podjął złą decyzję, bo w jego decyzji zabrakło pamięci o Bogu i Jego dobru. Czyni źle, bo jego uczynki, namawianie do grzechu, sprzeciwiają się dobru Boga. Jednak sam Szatan, jego osoba, jego istota, jest z natury dobra, bo stworzona przez Boga. Czyż to nie huraoptymizm?

Uznawanie, za Augustynem, dobra wszystkiego, co stworzone, jest nieadekwatne dla naszych czasów. Obecnie mamy przecież tyle rzeczy, które zostały wykonane przez człowieka dzięki temu, co wcześniej Pan Bóg raczył stworzyć! Tabletki wczesnoporonne (pozwolę sobie na radykalny przykład) skonstruował człowiek, a nie Bóg. Wprawdzie użył do tego wszystkiego, co Pan Bóg mu dał: rozumu, zdolności, materiałów, ale trudno powiedzieć, żeby był to bezpośredni wytwór Pana Boga. Jeśli jednak, jakimś pokrętnym sposobem, uznać tabletkę wczesnoporonną za rzecz stworzoną przez Niego, to nie można powiedzieć, że jest zła - czy chcemy, czy nie, dobrze spełnia swoją rolę, więc w świetle nauki św. Augustyna jest dobra. Złą tabletką wczesnoporonną byłaby w tym przypadku taka, która nie doprowadzi do poronienia. Jak powiedziałam, przykład jest radykalny, ale zastosowałam go tutaj, aby wskazać, że chociaż wizja Augustyna jest rzeczywiście miła dla oka, to jednak trzeba się nią posługiwać ostrożnie. Zwłaszcza, że często ulega wypaczeniom - mam na myśli właśnie te "pokrętne sposoby", jakimi uznaje się rzeczy zbudowane przez człowieka za dzieła samego Boga.

niedziela, 25 lipca 2010

spacerujmy!

W ostatnim "Gościu Niedzielnym" trafiłam (za przyczyną mojej współodpowiedzialnej z duszpasterstwa) na artykuł, w którym opisana jest łódzka inicjatywa modlitwy-błogosławieństwa za miasto i jego mieszkańców. Chodzą sobie tacy niepozorni, nie wyróżniający się z tłumu ludzie z różańcami lub koronkami i modlą się. Za to, co widzą - za nowe inwestycje, za konkretnych ludzi, za jakieś grupy, za wszystko, co widzą. Polecam ten artykuł, bardzo ciekawy.

Idea ta bardzo nam się spodobała. Na tyle, że po krótkich konsultacjach postanowiłyśmy spróbować stworzyć coś podobnego we Wrocławiu. Oczywiście najpierw musimy wybadać, czy w ogóle będą ludzie, którzy się podejmą tego zadania. Tak czy siak, nie zaszkodzi się skontaktować z osobą, która koordynuje tę akcję w Łodzi, żeby dopytać o szczegóły. Właśnie to uczyniłam i zobaczymy, jakie będą efekty.

Jedynym, co mnie początkowo odstraszyło, był fakt, że w Łodzi zajmuje się tym wspólnota charyzmatyczna. Mam do nich ograniczone zaufanie. Ale, biorąc pod uwagę, że podczas tych spacerów modlą się Różańcem i Koronką do Bożego Miłosierdzia... chyba nie jest to inicjatywa przeznaczona tylko dla charyzmatyków.

czwartek, 22 lipca 2010

Bóg nadzieją swojego ludu

Chodzi za mną przez cały wieczór fragment psalmu:

Do mnie należy Gilead i ziemia Manassesa,
Efraim jest szyszakiem mej głowy,
Juda berłem moim.


Chodzenie to stało się wreszcie tak uporczywe, że sprawdziłam, co to za psalm. Psalm 108, z wczorajszej jutrzni (to znaczy ze środy IV tygodnia).

Psalm ten nosi tytuł (?) "Bóg nadzieją swojego ludu", a zaczyna się od słów:

Gotowe jest serce moje, Boże,
gotowe jest serce moje,
zaśpiewam psalm i zagram.
Zbudź się, duszo moja,
zbudź się, harfo i cytro,
a ja obudzę jutrzenkę.


I teraz już nie wiem, czy to przez przypadek tamten fragment chodził mi uporczywie po głowie. Zdążyłam zauważyć, że Pan Bóg potrafi podsunąć najlepsze rozwiązania poprzez Swoje Słowo, zapisane przed wiekami, a ciągle żywe. Przypuszczam, że to nie tylko moje doświadczenie. Trzeba więc pomyśleć, co ma znaczyć ten psalm w tej chwili. Wykluczam opcję śpiewania psalmu, bo obowiązuje już cisza nocna :)

środa, 21 lipca 2010

święci się modlą

Dostałam dziś wiadomość od koleżanki z duszpasterstwa akademickiego. Wiadomość była dla mnie niezwykła, ponieważ zawierała prośbę o modlitwę za tę dziewczynę, a konkretnie - odprawienie nowenny do św. Judy Tadeusza. W wiadomości był też podany link do tej nowenny, żebym sama szukać nie musiała (na stronie Adonai). Nigdy dotąd nie modliłam się żadną nowenną, bo nie przemawia jakoś do mnie ta forma pobożności ludowej. Jednak - skoro sama doświadczam dobrodziejstw modlitwy wstawienniczej, jak mogłabym odmawiać tego samego innym?

Przejrzałam więc tekst owej nowenny do św. Judy Tadeusza. Zobowiązałam się, więc ją odprawię, ale wróciły do mnie wszystkie dotychczasowe obiekcje związane z kultem świętych. Udało mi się dojść kiedyś do wniosku, że skoro prosimy o modlitwę wstawienniczą naszych żyjących znajomych, krewnych, kapłanów, to dlaczego nie możemy prosić o to samo świętych, którzy już oglądają Boże Oblicze? Jednak teraz, po przeczytaniu tekstu tej nowenny, myślę sobie, że teoria teorią, a w praktyce często traktuje się świętych jak małych bożków, którzy sami mogą coś nam dać. Zapomina się w tym o Panu Bogu. O tym, że to od Niego pochodzi wszelka dana nam łaska, a święci są tylko taką skrzynką kontaktową. Bardzo mnie to zasmuciło. Zwłaszcza że teksty niektórych innych modlitw na Adonai.pl jeszcze wyraźniej potwierdzają moją tezę.

Znalazłam tam jednak perełkę. Nowennę za wstawiennictwem (och, jak dobrze to było przeczytać!) św. Teresy od Dzieciątka Jezus - jednej z moich ulubionych świętych. Pozwolę sobie ten tekst tu zamieścić, ponieważ ujął mnie prostotą i zgodnością z nauczaniem Kościoła katolickiego.


Boże, nasz Ojcze, Ty wysłuchujesz próśb tych, którzy służą Ci wiernie. Święta Teresa ufała, że "Ty spełnisz jej wolę w niebie, skoro ona zawsze pełniła Twoją wolę na ziemi". Przez jej miłość do Ciebie, błagam wysłuchaj moją modlitwę, którą z ufnością do Ciebie zanoszę.

Ojcze nasz...

Panie Jezu, Synu Boży i nasz Zbawicielu, święta Teresa poświęciła swe doczesne życie dla zbawienia dusz i pragnęła "z nieba czynić dobro na ziemi", a jako Twoja umiłowana oblubienica zabiegała zawsze o Twoją chwałę. Przyjmij także moje oddanie się Tobie i przez jej wstawiennictwo udziel mi łask, o które z ufnością Cię proszę.

Zdrowaś Mario...

Duchu Święty, zdroju łaski i miłości, Ty w swoim uprzedzającym działaniu obdarzyłeś św. Teresę Bożą miłością, a ona wspaniałomyślnie na nią odpowiedziała. Teraz, gdy nie zaznaje spoczynku, lecz oręduje za nami w niebie. błagam Cię Duchu Pocieszycielu natchnij moją modlitwę i udziel mi łask, o które przez jej wstawiennictwo z ufnością Cię proszę.

Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu...

Święta Tereso od Dzieciątka Jezus. wejrzyj na ufność, którą pokładam w Tobie, przyjmij moje błagania i wstaw się za mną do Najświętszej Maryi Panny, która obdarzyła Cię uzdrawiającym uśmiechem w cierpieniu. Wejrzyj także na udręczonych, na cierpiących i na wszystkich, którzy Cię wzywają. Jednoczę się z nimi jak z braćmi. Proszę Cię, niech udzielone mi zgodnie z Bożą wolą łaski, umocnią moją wiarę, nadzieję i miłość, wyjednają pomoc w chwili śmierci i wieczną radość dzieci Bożych w niebie. Amen.

wtorek, 20 lipca 2010

najlepszość

Dziś w Kościele obchodzimy wspomnienie błogosławionego Czesława Odrowąża, a we Wrocławiu - uroczystość, jako że Czesław jest patronem miasta. Jego relikwie znajdują się w kościele oo. dominikanów we Wrocławiu. Dziś właśnie część relikwii została przekazana dziewięciu parafiom z całej Polski. Kazanie wygłosił o. Wojciech Prus OP; mówił o charakterze Wrocławia w perspektywie osoby bł. Czesława.

Kazanie to, w połączeniu z całością uroczystości odpustowych, a także z wydarzeniami mojego życia prywatnego, wzbudziło we mnie pewną refleksję, której w ogóle się nie spodziewałam, ale którą chciałabym się tutaj podzielić. Pomyślałam mianowicie, że jakoś tak się w życiu układa, że Pan Bóg wybiera sobie tych najlepszych, żeby byli blisko Niego. I albo zabiera ich do Siebie od razu, albo powołuje ich do bardziej aktywnego udziału w budowie Królestwa Bożego na ziemi. Błogosławiony Czesław był niewątpliwie kimś, kto w pewnej sferze był najlepszy. To jego modlitwa sprowadziła ratunek dla miasta w czasie oblężenia w 1241 roku (szerzej tutaj: bł.Czesław). Był założycielem i pierwszym przeorem wrocławskiego klasztoru dominikanów, to też o czymś świadczy. Więc był w pewnym sensie najlepszy. I Pan Bóg widząc te jego cechy, które składały się na "najlepszość", już wcześniej, powołał go, żeby budował dzieło Boże na świecie. Podobnie z wieloma innymi zakonnikami, kapłanami, z wieloma innymi świętymi i błogosławionymi. Powoływał ich dla Siebie, żeby Go chwalili swoim działaniem.

I byłoby to bardzo pesymistyczne stwierdzenie - można byłoby posądzić Pana Boga o niesprawiedliwość, może nawet okrucieństwo - gdyby się zapomniało, że przecież Pan Bóg chce zbudować Królestwo Boże na ziemi właśnie dla nas. Dla każdego z nas. Nie zawsze takimi metodami, jakie nam się wydają odpowiednie. Nie zawsze tak, jak nam jest wygodnie. Przecież do takich zadań można powołać każdego, więc dlaczego akurat takich ludzi? Dlaczego właśnie tych najlepszych? No i czy to nie jest głupie pytanie? Tak, wskutek Bożej łaski każdy mógłby zrobić to, co zrobił bł. Czesław, co zrobił św. Maksymilian Kolbe, co zrobiło tylu innych. Ale może właśnie po to Pan Bóg wybiera sobie takich właśnie ludzi, bo w nich najpierw inwestuje i oczekuje odpłaty? A może wybiera ich sobie także dlatego, żeby Samemu męczyć się trochę mniej i żeby móc bardziej zaopiekować się tymi słabszymi, tymi "mniej najlepszymi"?

Antropomorfizuję Pana Boga do granic możliwości. Znak to, że pora skończyć. Mam jednak silne poczucie, że w chwilach takiego doświadczenia - utraty najlepszych na rzecz Pana Boga - trzeba pamiętać o tym, że Pan Bóg ma jednak pewien plan - plan zbawienia nas - i do jego realizacji potrzebuje każdego człowieka, ale szczególnie tego, który sam Go w pewien sposób odnalazł. Bo bycie najlepszym to chyba właśnie zbliżenie się do Pana.

poniedziałek, 19 lipca 2010

impresje Tischnerowskie

Przeczytałam dziś kazanie ks. Józefa Tischnera z Uroczystości Narodzenia Pańskiego 1991 roku. Spodobał mi się jeden fragment, który pozwolę sobie tu przytoczyć:

"Są w życiu ludzkim, moi drodzy, dwa rodzaje spotkań z Bogiem. Jedno takie, kiedy człowiek wyciąga rękę i mówi: Boże, daj; Boże, poradź, uzdrów; Boże, zrób jakiś cud. Jesteś bogactwem, jesteś potęgą, wszystko możesz. To są spotkania najczęstsze. Ludzie przychodzą do Boga jako do wielkiego bogactwa - z wyciągniętą ręką. Ale są inne spotkania z Bogiem, takie trochę podobne do betlejemskich, gdzie ludzie przychodzą nie po to ażeby Bóg dał, ale po to ażeby oni coś Bogu z siebie dali. Przy tych drugich spotkaniach dzieje się coś przedziwnego. Ludzie ubodzy nagle odkrywają, że są bogaci. Ci, którzy nie mają nic, są przekonani, że mogą jeszcze bardzo dużo z siebie Bogu dać. Ci, którzy cierpią biedę, nagle czują się lepsi od siebie samych. To jest bardzo ważne. Są takie spotkania z Bogiem, w których człowiek nagle, spotykając Boga, czuje się lepszy od samego siebie. Czuje, że może więcej, niż mu się dotąd wydawało. To są te spotkania betlejemskie: te spotkania, dzięki którym człowiek wyrasta ponad samego siebie, staje się lepszym, niż mu się wydawało."

Zastanawia mnie, kiedy dochodzi do takiego spotkania betlejemskiego, jak je nazywa Tischner. (Pojęcie pochodzi stąd, że do Dzieciątka przyszli pasterze, którzy nic nie mieli, a jednak coś Mu przynieśli, coś Mu ofiarowali - to było właśnie spotkanie, w którym biedni ludzie czuli, że są bogaci). Kiedy MY doświadczamy takiego spotkania? Szczerze przyznam, że nie potrafię znaleźć w swoim życiu takiego momentu, w którym poczułabym, że mogę Bogu coś ofiarować. Że jestem dzięki temu bogatsza niż myślałam. Ostatecznie wszystko, co mam, pochodzi od Niego. Jak mogę Mu cokolwiek ofiarować?

Przyszło mi do głowy, że jedynym, co mogę Bogu ofiarować, jest mój czas. Wprawdzie ten czas też dostałam od Niego, ale to właśnie czas jest tym, czym sama zarządzam. To ja decyduję, kiedy się modlić - mogę posłuchać cichego podszeptu, natchnienia, a mogę je też całkiem zignorować. Czy więc o to chodzi? Czy ofiarowując Bogu czas, mogę poczuć się bogatsza niż mi się wydawało?

Idąc tym tropem, czas nie jest jedynym moim darem dla Boga. Obok niego są przecież dane od Boga talenty, a nawet dana przez Niego łaska wiary, którą mogę przyjąć, a mogę też odrzucić. Więc wychodzi na to, że wszędzie tam, gdzie przychodzi mi podjąć jakąś decyzję, dokonać jakiegoś wyboru między pójściem w stronę Pana Boga a pozostaniem na swoim miejscu - ofiarowuję Mu coś, ja, biedna, ofiarowuję coś mojemu Stwórcy i Zbawcy. Ostatecznie pasterze w noc Narodzenia Pańskiego też dokonali wyboru. Ofiarowali Dziecięciu, jak mówił Tischner, ser, chleb i jagniątko, chociaż mogli zostawić je dla siebie, na czarną godzinę albo po prostu na jutrzejszy obiad. Więc i nasze codzienne wybory mogą być tymi wyborami, dzięki którym poczujemy się bogatsi, bo możemy dać coś od siebie Panu Bogu.






Post scriptum
Niespecjalnie podoba mi się powyższa notka. Obawiam się, że nie wyjaśniłam wszystkiego tak, jak chciałam to zrobić. Ale szczęśliwie po opublikowaniu jej natrafiłam na jeszcze inny fragment konferencji ks. Tischnera (skierowanej do sióstr w 700. rocznicę śmierci św.Klary), który - mam nadzieję - rzuci jakieś lepsze światło na moje wywody:

"Wobec Boga niczego się nie musi, ale wszystko się może. Bóg nie przychodzi do człowieka jako przemoc, która do czegokolwiek go zmusza. Człowiek nie jest wolny wobec kromki chleba, kiedy jest głodny. Kiedy chce mu się pić, nie jest wolny wobec szklanki wody. Kiedy mu się chce spać, traci wolność i zasypia. Musi spać, musi pić, musi jeść. Ale wobec Boga niczego nie musi. Na tym polega wielkość Boga, że człowiek może, jeżeli chce."

niedziela, 18 lipca 2010

rewolucja

Kiedy sięgnęłam po czytania przeznaczone na dziś, uderzyła mnie jedna rzecz. Pierwsze czytanie (Rdz 18, 1-10a) mówi o tym, że do Abrahama przyszedł Bóg (właściwie trzy ludzkie postacie, w których Abraham rozpoznał Pana) i tenże Abraham dwoił się i troił, aby jako gospodarz godnie ugościć tak wielkiego Gościa. Rozkazał przyrządzić cielę, żonie polecił upiec podpłomyki... I tak przyjął Boga, a Bóg (to znaczy trzy postacie) siadł i jadł. Wtedy dopiero Abraham stanął spokojnie pod drzewem i pokornie czekał.

Z kolei w dzisiejszej Ewangelii (Łk 10, 38-42) czytamy, że Jezus Chrystus przyszedł do pewnego domu, w którym mieszkały dwie siostry - Maria, która od razu siadła u Jego stóp i słuchała, co mówił, oraz Marta, która zaczęła się krzątać po domu, aby jako gospodyni godnie podjąć Pana. Co więcej, rugała swoją siostrę za to, że jej nie pomaga. Na to Jezus odpowiada, że nie jest istotne to krzątanie się, nie jest istotny zastawiony stół i przygotowane wino, ale liczy się bardziej właśnie słuchanie, trwanie przy Nim i skupienie uwagi na Jego słowach.

Wydaje się, że przesłanie tego fragmentu Ewangelii jest jasne. Natomiast zastanowiło mnie zestawienie tej sceny z podobną w gruncie rzeczy sceną ze Starego Testamentu. Pomyślałam sobie, że ten układ czytań ma za zadanie pokazać, że Jezus wprowadza tak naprawdę rewolucję w świat żydowski. Że to, co w Starym Przymierzu było istotne - Prawo, przepisy, zwyczaje - ustępuje przed mocą Słowa, przed koniecznością przygotowania najpierw serca, a dopiero potem ciała. Zwróciłam na to uwagę dlatego, że od dłuższego czasu dostrzegam znaczące różnice między wiarą chrześcijańską a żydowską. Określenie Żydów naszymi "starszymi braćmi w wierze", chociaż całkiem trafne, zaciemnia sprawę, jeśli nie jest opatrzone komentarzem.

Moja znajoma ze studiów powiedziała kiedyś, że chrześcijaństwo to nie dla niej, ale judaizm już trochę bardziej, tylko gdyby nie był taki do chrześcijaństwa podobny... Funkcjonuje tu stereotyp, że skoro jedno i drugie są systemami monoteistycznymi, a ponadto chrześcijaństwo z judaizmu wyrasta, to muszą one być tak podobne, że niemal identyczne. A tu - niespodzianka. Kiedy słuchałam w tym roku wykładów rabina z wrocławskiej gminy żydowskiej na temat judaizmu, jego głównych pojęć, egzegezy Pisma Świętego... Nie mieściło mi się w głowie, że z tego systemy mógł wyrosnąć taki twór, jak chrześcijaństwo. Mogło się to stać tylko na drodze rewolucji. Właśnie takiej rewolucji, jaką dzisiaj pokazują nam czytania Mszy świętej.