Przeczytałam dziś kazanie ks. Józefa Tischnera z Uroczystości Narodzenia Pańskiego 1991 roku. Spodobał mi się jeden fragment, który pozwolę sobie tu przytoczyć:
"Są w życiu ludzkim, moi drodzy, dwa rodzaje spotkań z Bogiem. Jedno takie, kiedy człowiek wyciąga rękę i mówi: Boże, daj; Boże, poradź, uzdrów; Boże, zrób jakiś cud. Jesteś bogactwem, jesteś potęgą, wszystko możesz. To są spotkania najczęstsze. Ludzie przychodzą do Boga jako do wielkiego bogactwa - z wyciągniętą ręką. Ale są inne spotkania z Bogiem, takie trochę podobne do betlejemskich, gdzie ludzie przychodzą nie po to ażeby Bóg dał, ale po to ażeby oni coś Bogu z siebie dali. Przy tych drugich spotkaniach dzieje się coś przedziwnego. Ludzie ubodzy nagle odkrywają, że są bogaci. Ci, którzy nie mają nic, są przekonani, że mogą jeszcze bardzo dużo z siebie Bogu dać. Ci, którzy cierpią biedę, nagle czują się lepsi od siebie samych. To jest bardzo ważne. Są takie spotkania z Bogiem, w których człowiek nagle, spotykając Boga, czuje się lepszy od samego siebie. Czuje, że może więcej, niż mu się dotąd wydawało. To są te spotkania betlejemskie: te spotkania, dzięki którym człowiek wyrasta ponad samego siebie, staje się lepszym, niż mu się wydawało."
Zastanawia mnie, kiedy dochodzi do takiego spotkania betlejemskiego, jak je nazywa Tischner. (Pojęcie pochodzi stąd, że do Dzieciątka przyszli pasterze, którzy nic nie mieli, a jednak coś Mu przynieśli, coś Mu ofiarowali - to było właśnie spotkanie, w którym biedni ludzie czuli, że są bogaci). Kiedy MY doświadczamy takiego spotkania? Szczerze przyznam, że nie potrafię znaleźć w swoim życiu takiego momentu, w którym poczułabym, że mogę Bogu coś ofiarować. Że jestem dzięki temu bogatsza niż myślałam. Ostatecznie wszystko, co mam, pochodzi od Niego. Jak mogę Mu cokolwiek ofiarować?
Przyszło mi do głowy, że jedynym, co mogę Bogu ofiarować, jest mój czas. Wprawdzie ten czas też dostałam od Niego, ale to właśnie czas jest tym, czym sama zarządzam. To ja decyduję, kiedy się modlić - mogę posłuchać cichego podszeptu, natchnienia, a mogę je też całkiem zignorować. Czy więc o to chodzi? Czy ofiarowując Bogu czas, mogę poczuć się bogatsza niż mi się wydawało?
Idąc tym tropem, czas nie jest jedynym moim darem dla Boga. Obok niego są przecież dane od Boga talenty, a nawet dana przez Niego łaska wiary, którą mogę przyjąć, a mogę też odrzucić. Więc wychodzi na to, że wszędzie tam, gdzie przychodzi mi podjąć jakąś decyzję, dokonać jakiegoś wyboru między pójściem w stronę Pana Boga a pozostaniem na swoim miejscu - ofiarowuję Mu coś, ja, biedna, ofiarowuję coś mojemu Stwórcy i Zbawcy. Ostatecznie pasterze w noc Narodzenia Pańskiego też dokonali wyboru. Ofiarowali Dziecięciu, jak mówił Tischner, ser, chleb i jagniątko, chociaż mogli zostawić je dla siebie, na czarną godzinę albo po prostu na jutrzejszy obiad. Więc i nasze codzienne wybory mogą być tymi wyborami, dzięki którym poczujemy się bogatsi, bo możemy dać coś od siebie Panu Bogu.
Post scriptum
Niespecjalnie podoba mi się powyższa notka. Obawiam się, że nie wyjaśniłam wszystkiego tak, jak chciałam to zrobić. Ale szczęśliwie po opublikowaniu jej natrafiłam na jeszcze inny fragment konferencji ks. Tischnera (skierowanej do sióstr w 700. rocznicę śmierci św.Klary), który - mam nadzieję - rzuci jakieś lepsze światło na moje wywody:
"Wobec Boga niczego się nie musi, ale wszystko się może. Bóg nie przychodzi do człowieka jako przemoc, która do czegokolwiek go zmusza. Człowiek nie jest wolny wobec kromki chleba, kiedy jest głodny. Kiedy chce mu się pić, nie jest wolny wobec szklanki wody. Kiedy mu się chce spać, traci wolność i zasypia. Musi spać, musi pić, musi jeść. Ale wobec Boga niczego nie musi. Na tym polega wielkość Boga, że człowiek może, jeżeli chce."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz