czwartek, 30 grudnia 2010

miła nowina?

Dobra. Pan Jezus się narodził. Co dalej?

To wcale nie jest łatwe, stanąć w życiu w sytuacji młodego i zupełnie niedoświadczonego rodzica. Wszyscy wokół doradzają. A Ty masz w rękach coś, co nazwałbyś kukiełką, gdyby nie to, że samo się rusza i woła o jedzenie. Coś tak kruchego, że jeden nieuważny ruch może wszystko zniszczyć.

Tak się mogła czuć Maryja, tak pewnie odbierał to Józef. Młodzi rodzice - święci czy nie, ale ludzcy - postawieni pod ścianą (stajenki). I jeszcze taka odpowiedzialność: że mają w rękach Zbawiciela świata, któremu nie mogą dać nawet porządnej kołdry dla ochrony przez chłodem nocy.

Z jednej strony radosna pewność, że to już i to na pewno TO, więc Bóg sam się tym zajmie, Bóg nie da nam zginąć. Z drugiej strony bolesna niepewność czysto ludzka, czysto światowa: co, jak, gdzie, za co? I jeszcze prześladowanie, konieczność ucieczki, bezdomność, bezradność.

I cały czas ta mała kukiełka, którą może zniszczyć nieuważne podłożenie ręki pod główkę. Dziecię, którym się trzeba zająć niezależnie od własnych widzi-mi-siów, samopoczucia, nastroju i czasu. Wśród takich trosk łatwo zapomnieć o najważniejszym. Odsunąć Boga na bok. Skoro się nami na pewno zajmie, to teraz zajmijmy się sami sobą.

Módlmy się. Mamy w rękach nowonarodzonego Syna Bożego. Mamy w rękach nowy rok, który się zbliża. Mamy w rękach coraz to nowych ludzi, nowe relacje, nowe zadania i wyzwania. Tych rąk, skoro w nich coś trzymamy, nie da się pobożnie złożyć. Więc módlmy się tak, jak stoimy. Może niezgrabnie, może niepewnie, może czasem tak na szybko. Módlmy się. Bo bez tego...

sobota, 25 grudnia 2010

Puer natus :)

Dziś się nam narodził Chrystus :) Z tej okazji wszystkim, którzy tu zaglądają częściej bądź rzadziej, życzę radości, pokoju, uśmiechu, nadziei, MIŁOŚCI, a przede wszystkim Boga w sercu.

W Ewangelii czytanej podczas pasterki (Łk 2,1-14) padają słowa W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoim stadem. Życzę Wam - nam - także tego, żebyśmy potrafili (z Jego pomocą) być zawsze w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie - i dobrze odczytać dane nam znaki. A dary? To, co możemy dać, znajdzie się samo :)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

fejsbukowe obserwacje

Obserwując działalność w sieci wielu moich znajomych, którzy deklarują się jako katolicy, a nawet chodzą regularnie do kościoła i praktykują na różne inne sposoby, zastanawiam się, jak to z nami, chrześcijanami, katolikami, jest. Dają się wyróżnić zasadniczo trzy postawy:

1) katolik cukierkowo słodki. Jest maksymalnie ugrzeczniony i ukulturalniony, zawsze z dobrą radą i uśmiechem, a jak się przy nim przeklnie, to się łapie za uszy, żeby co złe nie weszło do głowy.

2) katolik mieszający się z tłumem. Skoro jego znajomi, choćby nie byli katolikami, zachowują się w sposób katolicki, to i jemu się zdarzy. Ale jeśli jego znajomi łamią wszelkie kanony postępowania, ułożone przez Chrystusa, to i on tym nie pogardzi. Jest równym ziomem, bo oprócz tego, że da się z nim iść codziennie na wódę, na laski i Bóg wie (sic!), gdzie jeszcze, to jeszcze chodzi do kościoła (a często także do duszpasterstwa albo innej grupy formacyjnej).

3) katolik zrównoważony. Jakoś zawsze znajduje dobre wyjście z sytuacji. Nie udaje na siłę świętego, raczej stara się do tej świętości dążyć. Swoje małe i większe słabości przyjmuje jako bodziec do pracy i nie robi z nich czegoś unormalniającego.

Trzecia postawa jest jakoś najrzadziej obierana. Przynajmniej według moich obserwacji. Ciekawe to. Bo przecież katolik jest inny, często jest ponad pewnymi rzeczami, ale jednocześnie jest bardziej ludzki, niż to się zwykle wydaje. Tak trudno o tym pamiętać?

sobota, 18 grudnia 2010

mea

Rewelacyjna książka - Józefa Tischnera Historia filozofii po góralsku. Dla wszystkich rozmiłowanych w gwarze góralskiej i/lub odpornych na filozofię :)

A w niej rewelacyjne zdanie, oczywiście ciut wyrwane z kontekstu, ale znaczenie pozostaje raczej zbliżone do zamierzonego przez Autora.

Tak to bywo: źle se siednies, a pote krzycys, ze Pon Bóg winien.

Oooj tak. Czasem słyszę od znajomych ateistów i innych, że my, katolicy (albo chrześcijanie w ogóle) mamy lepiej, bo mamy na kogo zwalić winę za nasze porażki. Jak nam się coś nie układa, to hyc!, podkładamy to autorstwu Pana Boga i już nam lepiej, już wygodniej. Ewentualnie można jeszcze powiedzieć, że Bóg tak chciał, taki niby przejaw zdania się na Jego wolę. I niby nie bluźnimy wtedy, bo przecież nie przypisujemy Mu wprost winy.

Trudno i boleśnie to zrobić, ale trzeba sobie w pewnym momencie swojego życia powiedzieć jasno i wyraźnie: za swoje życie odpowiedzialny jestem ja sam - przed sobą i przed Bogiem. Jego wola działa w moim życiu w zdecydowanie mniejszym zakresie, niż bym tego chciał. Niepowodzenia, których doznaję, porażki, które przeżywam, są skutkiem moich niedociągnięć, błędów, a jeśli nie moich, to innych ludzi, z którymi przyszło mi się spotykać, pracować i tak dalej. Pan Bóg jest na tyle miłosierny, że może mnie z takich opresji wyciągnąć - czasem za uszy, żebym dotkliwie odczuł swoją odpowiedzialność - ale to jest tylko i wyłącznie kwestia Jego miłosierdzia, a nie poczucia winy czy potrzeby rekompensaty.

Tak to bywo: źle se siednies, a pote krzycys, ze Pon Bóg winien.

Trzeba z tym mocno, usilnie walczyć. Ot co.

piątek, 17 grudnia 2010

pseudowigilijno-paraopłatkowe

Spotkania opłatkowe nie zawsze są miłe. Ale mogą coś w życiu zmienić. Mogą wprowadzić rewolucję. W tym czasie intensywnych spotkań opłatkowych tego właśnie Wam życzę.

Mi się spełniło ;)




Czuwajcie i módlcie się, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie.

wtorek, 14 grudnia 2010

zmagania

Dziś w duszpasterstwie trudne pytanie. Dlaczego chodzisz na roraty?

Odpowiedzi padały różne. Bardzo pobożne i takie całkiem prozaiczne. Tak naprawdę warto sobie zadać takie pytanie. W środku Adwentu. Po co?

Trudno mi było znaleźć odpowiedź na pytanie. Może dlatego, że to takie - oczywiste. Roraty są i już, i się na nie chodzi. Jednakowoż to, co najbardziej pewne i oczywiste, wcale takie nie jest, kiedy trzeba podać jego racje.

Dlaczego ja chodzę na roraty? Bo to służba. Przy mikrofonie, o ile tylko stan zdrowia pozwala. I trochę też przemagania siebie - zrobić coś, na co w codzienności nie ma się siły i odwagi. Z tej niecierpliwości wyczekiwania różne rzeczy człowiekowi przychodzą. Dużo modlitwy trzeba. Bardzo dużo.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

znów cisza

Jarmark minął, zwieńczony tradycyjnym sukcesem :) Trzy dni wytężonej pracy - w tym wczorajszy najcięższy. Z perspektywą pomocy potrzebującym. A potrzebujące kręciły się po klasztorze, wystawiały jakieś przedstawienie, prezentowały przygotowane układy taneczne. Dostały ciepły obiad - kto wie, dla niektórych może pierwszy i ostatni w tym tygodniu.

Szczególnie przemawia podczas Jarmarku idea caritas jako jednego z trzech filarów działalności Kościoła katolickiego (Benedykt XVI, Deus caritas est). Właśnie tego filaru, który przychodzi nam zbudować i utrzymać najłatwiej. Trzeba go budować mocnym, pewnym, wytrzymałym. Budujmy! Dziś każdy ma szansę zagrać choćby przez chwilę Boba Budowniczego. Na szczęście coraz więcej ludzi ma tego świadomość i pragnie tę możliwość wykorzystać. Niech każdy z nas stara się o to, co dla bliźniego dogodne - dla jego dobra, dla zbudowania (Rz 15,2-3).

Ale oprócz tej caritas przemawia do mnie podczas Jarmarku cisza. Konkretnie ta cisza, która towarzyszy sprzątaniu w niedzielę wieczorem. Oczywiście jest pełno hałasu - wynoszenia mebli, zbierania śmieci, tych wszystkich gospodarskich czynności, bez których nic by się nie dało zrobić. A jednak jakoś działa ta cisza, kiedy do nikogo się nie mówi poza wymienianiem wskazówek, zasięganiem informacji organizacyjnych. Dobrze czasem pomilczeć, nawet nosząc worki pełne ubrań, myjąc olbrzymie garnki, zmiatając podłogi czy cokolwiek. To w zasadzie też dla dobra bliźniego i dla zbudowania, bo gdyby się w takiej chwili odezwać, to by można nabluzgać przypadkiem. Albo się pokłócić.

I myślę sobie, że gdyby Pan Bóg nie chciał takiej ciszy, to by nam na nią nie pozwolił. I sam też by nie pozwalał Sobie na milczenie.

sobota, 11 grudnia 2010

Jarmark

Uwaga! Teraz będzie reklama! Reklama najbardziej wciągającej i pozytywnej inicjatywy, jaka się może zdarzyć w grudniu.

12 grudnia 2010 w refektarzu klasztoru oo. dominikanów we Wrocławiu (wejście od ul. Janickiego) odbędzie się już XXI Jarmark Dominikański. Zaczyna się o 9:00 i czeka na Was do 22:30. Co na nim? Mnóstwo atrakcji: kawiarenka - ciasta, ciasteczka, kawa, herbata wszystko!; second hand (czyli rzeczy bardziej i mniej używane, wśród których można złowić perełki; antykwariat z książkami i innymi fantami; loteria fantowa z ciekawymi nagrodami; stoisko z miodami z prawdziwej pasieki - te miody naprawdę mają coś wspólnego z pszczołami!; i masa innych atrakcji, w stylu stanowisk z biżuterią i innymi. Jarmark dostępny dla każdego przez cały dzień. A po co? Ano żeby zebrać pieniądze dla dzieciaków ze świetlicy środowiskowej przy ulicy Nowej - Fundacja Nowa Dominikańska dzięki temu zapewni im wyjazd zimowy i wyremontuje pomieszczenia świetlicy. Gra warta świeczki!

Jarmarkowi można pomóc na wiele różnych sposobów. Większość z nich już się wyczerpała w sensie terminowym, ale pozostają jeszcze takie możliwości: przyjść i kupując coś dla siebie, wspomóc dzieciaki z Nowej; przynieść ciasto i inne słodkie przysmaki albo napoje do kawiarenki - przyjmujemy cały dzień; a także, i może przede wszystkim pomodlić się - bo bez Bożej pomocy niewiele z tego wszystkiego wyjdzie.

W imieniu swoim i organizatorów/koordynatorów/pozostałych odpowiedzialnych/dzieciaków ze świetlicy zapraszam Was wszystkich serdecznie do włączenia się w tę akcję :) Zabrzmi banalnie, ale każda złotówka się liczy - każdy pierniczek zjedzony w kawiarence, każda para kolczyków albo nowa bluzka to pomoc tym, które mają gorszy start, a którym ten start staramy się jakoś ułatwić :) Przychodźcie tłumnie, przekazujcie dalej, zapraszajcie znajomych. Im nas więcej, tym lepiej :)




Inny to Jarmark niż ten rozsławiany Jarmark Bożonarodzeniowy na wrocławskim Rynku. Tam się je, pije, kupuje głupoty i napędza machinę komercji, słuchając piosenek o kobietach, które łamią serca w święta Bożego Narodzenia. U nas - robi się coś ciut bardziej konstruktywnego. No i jeszcze jeden plus - u nas nikt nie będzie śpiewał o zawiedzionej miłości ;)

piątek, 10 grudnia 2010

Pomoc Kościołowi w Potrzebie

Artykuł, który mną wstrząsnął. W zestawieniu z niedawną notką mojej Współodpowiedzialnej.

Na co się zdaje nasza tolerancyjność? Dlaczego do niej dążymy? Czy właśnie przez takie prześladowania? A może jesteśmy prześladowani i dyskryminowani, bo w jakiś przedziwny sposób dajemy na to pozwolenie?

I jakże się różni chrześcijaństwo na Zachodzie od chrześcijaństwa w krajach Wschodu, Bliskiego i Dalekiego. Jak różni się świadectwo, które się składa tu i tam. Apostoł - świadek - martyr - męczennik.

Omnes sancti martyres, orate pro nobis!

czwartek, 9 grudnia 2010

niewiadome

Brutalnych metod używa czasem Pan Bóg, żeby człowieka nauczyć rozsądku. Czasem kończy się na kilkudniowym przymusowym milczeniu. Czasem kończy się gorzej. A czasem - w ogóle się nie kończy.

Natomiast w dzisiejszej Ewangelii jedno z tych zdań, które ukochałam: (...) królestwo niebieskie doznaje gwałtu i ludzie gwałtowni zdobywają je. Ukochałam nie dlatego, że jest takie wspaniałe. Ukochałam, bo nie wiem, o czym jest. Nie umiem go rozgryźć. To jedno z tych zdań, które się kocha, bo zmuszają do pracy, do myślenia. I do wołania o pomoc. Więc właśnie je ukochałam.

Może Pana Boga też tak trzeba kochać. Właśnie przez to, że się nie wie, jaki On jest. Że nie można Go ogarnąć. Że jak się chce Go poznać, to trzeba wołać o pomoc - do Niego samego. Filozoficznie bardzo to słabe - błędne koło. Ale może właśnie dlatego.

Kochać. Tak. Bóg jest Miłością. Nawet w tej swojej brutalności.

wtorek, 7 grudnia 2010

banałowy song

Człowiekowi się zdaje, że już tyle przeszedł. I tyle się wysilił, żeby zdobyć ten najwyższy jak dotąd szczyt. A jak już na tym szczycie stanie, złapie oddech i się rozejrzy, to zobaczy. Najpierw - ile mu się udało przejść, jakie przeszkody pokonał. A potem - ile jeszcze przed nim.

Właśnie tak patrzę i - o dziwo - mina mi wcale nie rzednie. Przecież dalsza droga ma jeszcze większy sens niż wszystko, co do tej pory. Będzie ciężko. Ale na końcu będzie - jak to mówią w moim duszpasterstwie - godnie i grubo. Bo na końcu czeka Ten, który mnie zawołał i ciągle ciągnie w Swoją stronę. To chyba trochę tak, jakbym wisiała na linie, a On mnie wciągał w górę, żebym stanęła na szczycie. Na tym szczycie, który jest naprawdę godny tego, by się o niego starać. No więc jak sama nie mogę, nie umiem, nie mam siły - to mnie podciągnie.

Bo kiedy nie umiemy się modlić, to sam Duch Święty modli się w nas.

Ale nie o tym było dzisiaj na rekolekcjach. Dzisiaj było o byciu świadkiem. Niespecjalnie lotnie, nieprzesadnie głęboko, trudno mi coś w tym znaleźć dla siebie. Na pewno miło się słuchało. Banał ubrany w ładne słowa nie przestaje być banałem, ale czasem dobrze sobie takie rzeczy przypomnieć. Myślę też, czy nie jest trochę tak, że banał jest relatywny względem czasu. Znaczy - to, co teraz jest dla mnie banałem, kiedyś było największym odkryciem, które na długo zmieniło myślenie. I znowu - jeśli teraz odkrywam coś nowego, to może się okazać, że za rok, dwa, dziesięć, stanie się takim samym banałem jak to, na co teraz patrzę z dystansu. Przychodzi mi też do głowy pytanie, co sprawia, że tak ważne rzeczy się banalizują?

poniedziałek, 6 grudnia 2010

ponad miłostki

Rekolekcje adwentowe. Jakoś trudno w tym roku. Jakby się już wyrosło z pewnych rzeczy. Z pewnych schematów. Z pewnych myśli. Nie wiem, czy nie za szybko. Po wczorajszym dość mizernym kazaniu dzisiaj już jakby lepiej. Myśl, która mi zapadła w pamięć (i w kalendarz):
Jest coś, czemu wasza fizyczność nie postawi granic - i jest to miłość.


W nas, ludziach, jest coś nieskończonego. W naszym ciele mieszka nieskończona Miłość. O ile oczywiście potrafimy ją przyjąć. Tej Miłości nie ograniczy nasza skończoność, małość, kruchość, mizerność. Ani fizyczna, ani duchowa, ani mentalna. Możemy mówić najprostszymi słowami, ale Pan Bóg zawsze z nich sam wyjdzie, jeśli tylko na to pozwolimy.

A jednak - Miłość jest niekochana. W drodze ku świętości - pokochajmy tę Miłość. Tylko tyle. Aż tyle. Jak? Może właśnie nie stawiajmy Jej granic. Ale to tylko jedna z możliwych odpowiedzi. Może tylko moja własna, i może każdy musi wypracować swoją.




Przedziwnie łączy się to z wczorajszą rozmową z A., podczas której zadała mi pytanie: od czego zaczęłabyś mówić, gdybyś miała komuś niewierzącemu opowiedzieć o Bogu? Nie wiem, od czego. Stanęłabym przed kimś takim i pewnie powiedziałabym najpierw w duchu: Panie Boże, prowadź!, a potem by poszło. Ale myślę też, że pierwszą i najważniejszą rzeczą, o której chciałabym powiedzieć takiej osobie - niezależnie od tego, że może to zabrzmieć banalnie - jest właśnie Miłość. Bóg jest Miłością.

Jakoś w mojej formacji zanikł ostatnio ten element. A przecież jest tak niesamowicie ważny!

Bez tej miłości można żyć,
mieć serce suche jak orzeszek,
malutki los naparstkiem pić
z dala od zgryzot i pocieszeń,
na własną miarę znać nadzieję,
w mroku kryjówkę sobie uwić,
o blasku próchna mówić "dnieje",
o blasku słońca nic nie mówić.

(Wisława Szymborska, Gawęda o miłości ziemi ojczystej)

protest

W moim otoczeniu za sprawą pewnej bardzo wpływowej w tym względzie osoby furorę robi ostatnio określenie masochizmu religijnego. Pod pojęciem tym kryje się między innymi udział w dwóch Mszach świętych w ciągu dnia - roratach i Mszy popołudniowej.

Irytuje mnie to pojęcie niepomiernie. Czy udział w Mszy świętej, która jest przecież centrum życia chrześcijanina, można stawiać w jakiś dziwny sposób na równi z udręczaniem samego siebie?

Jeśli chodzi o wstawanie wczesnym rankiem mimo tego, że wieczorem tak czy siak idzie się na Mszę świętą, to można to nazwać zupełnie inaczej. Określenie masochizm religijny użyte w kontekście Mszy świętej przywodzi na myśl tę charakterystyczną postawę Polaka-katolika: idę na Mszę, bo trzeba, więc im szybciej się skończy, tym lepiej. A dwie w ciągu dnia? Przecież to udręka.

Dziwolągom językowym i mnożeniu bytów mówimy stanowcze NIE.

niedziela, 5 grudnia 2010

ucałują się

II niedziela Adwentu i coraz bardziej wzrasta radość i nadzieja tego oczekiwania.

Izajasz (Iz 11,1-10) kreśli obraz sądu, którego dokona Ten, który przyjdzie, napełniony Bożym Duchem. Pokazuje Jego wszechmoc, dzięki której może tchnieniem swoich warg uśmiercić bezbożnego. W zasadzie należałoby się przestraszyć. Jakim jesteśmy pyłkiem, skoro On tak łatwo sobie z nami może poradzić! Jednak Izajasz w dalszych słowach ukazuje wręcz sielankową wizję świata po tym sądzie: wilk zamieszka wraz z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżeć będą, cielę i lew paść się będą społem i mały chłopiec będzie je poganiał. Krowa i niedźwiedzica przestawać będą przyjaźnie, młode ich razem będą legały. Lew też jak wół będzie jadał słomę. Niemowlę igrać będzie na norze kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii. (We wrocławskim kościele oo. dominikanów znajduje się kaplica błogosławionego Czesława, w której podstawę ołtarza stanowią lew i baranek oraz człowiek i pies (?), którzy okazują sobie czułość i miłość). Ta sielanka ma ścisłe uzasadnienie w tym, że kraj się napełni znajomością Pana. Nic dobrego na świecie stać się nie może, jeśli nie ma w nim Pana i nie dąży się do Jego poznania.

Psalm (Ps 72,1-2.7-8.12-13.17) jest jakby kontynuacją wizji Izajasza. Jak już On przyjdzie, to będzie samo dobro. Jak można na Niego nie czekać z niecierpliwością?

Natomiast głos św. Pawła (Rz 15,4-9) jest takim jakby dzwoneczkiem, który się odzywa na przypomnienie. Można udawać, że się nie słyszy: przygarniajcie siebie nawzajem, bo i Chrystus przygarnął was ku chwale Boga. Byłoby to jednak nieuczciwością wobec Chrystusa, który stał się sługą obrzezanych dla okazania wierności Boga i potwierdzenia przez to obietnic danych ojcom oraz po to, żeby poganie za okazane sobie miłosierdzie uwielbili Boga. Gwoli najprostszej uczciwości lepiej zatem usłyszeć polecenie św. Pawła i się do niego zastosować. A w ogóle najpiękniej by było, gdybyśmy w naszej wierze wszystko to, co usłyszymy od Boga, przekuwali w czyn. Może to dobry czas, żeby zacząć?

I wreszcie Ewangelia. Dwa nawiązania do tego, co wcześniej. Pierwsze - o korzeniu: siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Skoro tak, to ta Odrośl z korzenia Jessego nie może być zła, bo inaczej sama siebie by musiała wyciąć. Drugie - o pyłku: Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. I to nie powód, żeby zamierać ze strachu przed Nim ani żeby się na Niego obrażać, że ma więcej (mocy, na przykład) niż ja. To raczej powód do tego, żeby swoją małością i pyłkowością wskazać na Jego wielkość.

Czego sobie i Wam wszystkim, drodzy Czytelnicy, życzę :)

sobota, 4 grudnia 2010

przepustka

Ponieważ aktualnie pisanie jest jedynym bezbolesnym i w ogóle bezproblemowym sposobem komunikowania się ze światem, notka może być dłuższa niż zwykle :)

Kościół przypomina nam dzisiaj o dwojgu świętych, którzy dali dwa różne świadectwa o Bogu. Uderzyła mnie różnica między nimi.

Pierwsza jest św. Barbara. W mojej świadomości zawsze funkcjonowała jako patronka górników, chyba przez szkolne wbijanie do głów informacji o barbórce. Po przeczytaniu jej żywotu przez dłuższą chwilę nie mogłam nic powiedzieć (i nie miało to nic wspólnego z uwarunkowaniami fizjologicznymi). Tak dotkliwe męczarnie mogą zostać przyjęte jedynie poprzez wiarę, bardzo wielką wiarę. (Albo przez spore odstępstwo od normalności, ale przecież nikt nie zakłada, że człowiek wierzący jest normalny, czyli zgodny z tym, co we współczesnym świecie jest powszechnie przyjmowane). Świadectwo, które mało kto jest w stanie złożyć. Śmierć z ręki własnego ojca. (Trochę zaskakuje, że czczono ją jako patronkę dobrej śmierci, ale myślę, że chodzi raczej o śmierć w Bożym Duchu, a nie o sposób umierania. Taką mam przynajmniej nadzieję).

Drugim świętym wspominanym dzisiaj jest św. Jan z Damaszku. Ojciec Kościoła, Doktor Kościoła, uczony, myśliciel, pisarz. W porównaniu ze św. Barbarą taki trochę wymuskany i jakby wyjęty spod klosza. Według Kościoła dostępuje tej samej co św. Barbara chwały oglądania Boga już teraz.

Są takie głosy wśród wiernych, czasem nawet tych bardziej uświadomionych, że czcić to się powinno tylko tych męczenników, którzy dali realne świadectwo, którzy żyli zgodnie z Bożym Prawem na przekór realnemu niebezpieczeństwu. Są też głosy, że czczenie męczenników jest objawem chorej martyrologii i rozkoszowania się okrucieństwem, dlatego dla zdrowia Kościoła powinno się czcić tylko tych świętych, których kult nie opiera się na wspominaniu ich męki.

A przecież to zupełnie nie tak. W Kościele - Wspólnocie - każdy posługuje innymi talentami, charyzmatami, innym rodzajem świadectwa. Są ludzie stworzeni do pisania i przepowiadania, są ludzie stworzeni do ciężkiej pracy, do dzieł miłosierdzia, do męczeństwa wreszcie. Częstokroć te różnorodne powołania jakoś się w człowieku łączą. Nawet jeśli nie - każdy dar się przydaje i każdy jest przepustką do świętości. To taka pocieszająca perspektywa. Trzeba tylko dobrze swój charyzmat rozeznać i dobrze go wykorzystywać. (Przypomina mi się tekst zadany na wczorajsze spotkanie odpowiedzialnych w duszpasterstwie - II rozdział adhortacji Christifideles laici, między innymi o zadaniach świeckich w Kościele).

Łączy się z tym także to, co czas jakiś temu usłyszałam podczas spowiedzi: żeby się z nikim nie porównywać. Każdy ma swój sposób dochodzenia do Pana Boga i swój sposób dawania o Nim świadectwa. Wiem, że się powtarzam - pisałam o tym już kiedyś - ale nie robiłabym tego, gdyby to nie było tak ważne. Każdy z nas ma szansę na świętość. Nie musimy dawać się palić na stosie czy zamykać w wieży. Nie musimy też pisać kilkudziesięciotomowych rozpraw teologicznych. Wszystko możemy, niczego nie musimy.

Czy św. Barbara musiała dać się ściąć przez własnego ojca? Nie, oczywiście. Mogła się zaprzeć Boga. Mogła też zrobić użytek z jakiegoś innego od męstwa daru - na przykład z daru wymowy, rozumu, modlitwy... Widocznie takie dary nie zostały jej dane w takiej ilości czy jakości, jak dar męstwa. (Albo nie potrafiła ich rozpoznać).

Czy św. Jan z Damaszku mógł ponieść śmierć męczeńską? Pewnie mógł. Mógł pojechać z jakąś misją ewangelizacyjną i dać się zabić w imię Chrystusa. Sam żył w takich warunkach, że śmierć męczeńska mu nie groziła. I umiał tę sytuację wykorzystać - nie dla swojej wygody, ale dla chwały Bożej: użyć tych darów, które zostały mu dane w większej ilości czy lepszej jakości. Właśnie daru rozumu, wymowy, przepowiadania...

Zatem grunt to znaleźć swoje miejsce w świecie. Gdzie Bóg nas posiał, tam mamy kwitnąć, jak pisała św. Teresa Wielka.

piątek, 3 grudnia 2010

niemota

Stało się. To, co się stać musiało. Chociaż liczyłam, że jednak później, że trochę dłużej będę się mogła nacieszyć.

Zaniemówiłam.

Właśnie wtedy, kiedy najbardziej się chce Panu śpiewać, struny głosowe wydają agonalne okrzyki i westchnienia. A może to i dobrze. Trochę pokory się przyda. Może ta cisza - jeszcze wczoraj od świeżego śniegu, a dzisiaj od nieposłusznego gardła - jest jakimś sposobem przeżycia Adwentu. W tej ciszy może uda się usłyszeć ciche kroki Tego, który się nigdy nie narzuca. Co najwyżej patrzy uparcie w oczy, że aż nie można nie odwrócić wzroku.



No i wreszcie stały spowiednik i kierownik duchowy. Mała stabilizacja. Uzyskana w ostatnim normalnym odruchu mojego gardła.

I śmieszne słowa, że za pokutę wystarczy to klęczenie. Pół godziny klęczenia. Tak niewiele!

I jeszcze wcześniej, ważne słowa - i trudne. Że Maryja tak naprawdę jest nieodkryta. Że pokazuje nam zawierzenie. Chyba właśnie tego trzeba. Zawierzenia.

czwartek, 2 grudnia 2010

w cichości

Sezon rorat. Niewyspania, zmęczenia, przemarznięcia. Śpiewania, ciemności, świec. CZEKANIA.

W tym śniegu, który spadł, jest coś dobrego. Mianowicie - cisza. O 5:20, kiedy idę na przystanek, samochody jadą i milczą. W ogóle ich nie słychać. Ta cisza jest w gruncie rzeczy radosna, bo wiadomo, że zaraz będzie inaczej. I zaraz po tej ciszy jest inaczej - jest śpiew, już w kościele. Śpiew, który zapiera oddech i odbiera głos - dzisiaj już prawie dosłownie. Lubię ten kontrast. Najbardziej lubię tę ciszę zimowej nocy. W takiej ciszy nie słychać nic niepotrzebnego.

Może właśnie w takiej ciszy przychodzi na świat Jezus.

Oby było słychać tylko Jego. Oby się Adwent stał czasem takiej właśnie ciszy.

wtorek, 30 listopada 2010

keine Grenzen?

Siedząc dziś na uczelni w czasie okienka, mimowolnie byłam świadkiem rozmowy kilkorga obcych mi osób. Podczas gdy ja próbowałam się skupić na lekturze Fromma (o tym, być może, kiedy indziej), oni gadali o różnych, mniej lub bardziej związanych z filozofią rzeczach. W pewnym momencie rozmowa zeszła na kupowanie ciuchów i jedna z siedzących tam dziewczyn wyznała bez cienia żenady: Bo wiecie, ostatnio weszłam do lumpeksu i nie miałam w ogóle kasy, a były tam takie ciuchy, które normalnie musiałam mieć! No i wzięłam je do przymierzalni, wrzuciłam do torebki i wyszłam. (Mi osobiście szczęka opadła, więc zręcznie udałam, że to od ziewania). Jej znajomi byli zaskoczeni tą historią; jeden z chłopaków powiedział, że ukradła - i ona się zgodziła, powtarzając to słowo kilkukrotnie. Potem ten sam chłopak powiedział, że kradzież to kradzież, więc owa dziewczyna jest złodziejką. Na te słowa święcie (sic!) się oburzyła: Ukradłam tylko dwie rzeczy, to znaczy, że jeszcze nie jestem złodziejką!

Teraz, z dystansu, mogę tylko zapytać: gdzie leży granica, poza którą można już będzie nazwać tę dziewczynę złodziejką?

niedziela, 28 listopada 2010

smutne tęsknoty?

Już jest. Długo oczekiwana, trochę trudna, ale na pewno radosna I niedziela Adwentu. Czasu RADOSNEGO oczekiwania. Trzeba nam czekać tak, jak czekali pierwsi chrześcijanie. Pan miał przyjść ponownie już zaraz, dlatego wyglądali Go każdej chwili. Właśnie teraz mamy szansę czekać tak jak oni: wyglądać Go każdej chwili. W końcu to już niebawem!

Dzisiejsze czytania (Iz 2,1-5; Ps 122,1-2.4-9; Rz 13,11-14; Mt 24,37-44) do takiego czekania nas zaprawiają.

Izajasz pokazuje, co będzie na końcu czasów - dokładnie na tym końcu, który dzieje się TERAZ. Wizja jest piękna: naród przeciw narodowi nie podniesie już oręża, swe miecze przekują na lemiesze, włócznie na sierpy. Dlaczego? Bo PAN PRZYJDZIE i będzie z nimi! Dla tych, którym się to wydaje niemożliwe: chodźcie, postępujmy w światłości Pana!

Psalm ten, co tydzień temu. Tylko więcej wersów. Zainteresowanych tym, co mam do powiedzenia na jego temat, a jeszcze tego nie czytali, odsyłam do notki Wodzem i Królem :)

Drugie czytanie dobrze oddaje to, o czym napisałam na początku - wyczekiwanie Pana w każdym momencie. Teraz bowiem zbawienie jest bliżej nas niż wtedy, gdyśmy uwierzyli!!!

A Ewangelia zawiera słowa Pana Jezusa, które są swego rodzaju podpisem poświadczającym, że to trwanie w oczekiwaniu jest najlepszą z możliwych dróg. Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie. Bądźcie gotowi, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie. Z tym czekaniem to jest trochę tak, jak z życiem ludów nomadycznych - i Żydzi, wędrując do Ziemi Obiecanej, tak właśnie żyli - nieustannie byli gotowi do drogi. Wystarczyło im zwinąć namioty i ruszyć dalej. Naszymi namiotami, które mamy zwinąć przed drogą, są nasze dobre uczynki i czyste sumienia. Muszą być tak uporządkowane, żeby Pan mógł nas zabrać w każdej chwili - dokładnie w tej, w której przyjdzie. Żeby nie musiał czekać.

Zresztą, czy to nasze czekanie na Jego przyjście - radosne, bo radosne, ale jednak czekanie - nie jest wystarczająco nasycone tęsknotą, żeby w chwili, której się nie spodziewamy, a w której się rozweselimy Jego obecnością, jeszcze zwlekać przez swoje nieprzygotowanie?

sobota, 27 listopada 2010

wiara/wierność

Moja Współodpowiedzialna podesłała mi przed chwilą artykuł, który wskazuje na bardzo ważną rzecz. Clou tej krótkiej notatki są słowa opiekuna wystawy: Styliści ubierający gwiazdy pop wykorzystują przeważnie katolickie symbole, bo katolicy są bardziej tolerancyjni. To, co robi się z katolicyzmem w modzie, nie dałoby się zrobić z islamem. Wydaje się, że w artykule zdanie to ma charakter luźnej obserwacji i jest do zaobserwowanego zjawiska nastawione neutralnie lub umiarkowanie pozytywnie.

Trzeba jednak postawić pytanie, jak zdanie to powinno funkcjonować w myśleniu katolików? Czy to na pewno fajnie, że jesteśmy bardziej tolerancyjni i postępowi niż muzułmanie, niż Żydzi, niż wszyscy inni?

Jest taki felieton Łysiaka (również podesłany przez moją Współodpowiedzialną), z którym można się zgadzać albo nie, który może trochę razić formą, dosadnością, ale zawiera istotną, moim zdaniem myśl. Cytowane przez niego zdanie: W pozornie chrześcijańskiej Europie chrześcijaństwo stało się najbardziej okpiwaną religią nie jest specjalnie odkrywcze, ale też wcale nie taka jest jego rola.

Czy jako chrześcijanie, katolicy, robimy wszystko, co w naszej mocy, aby chrześcijaństwo miało należne mu miejsce i, przede wszystkim, aby Bóg był Bogiem, a nie maskotką albo - z drugiej strony - przedmiotem kpiny?

Nie rzucim, Chryste, świątyń Twych. Jako dziecko (i potem także) bardzo nie lubiłam tej pieśni. Bo taka patetyczna, bo taka górnolotna, bo taka nieaktualna. Może pora zrobić coś, żeby ponownie stała się aktualna? Żeby tak się stało - trzeba pracy mojej, Twojej, Waszej, naszej. Nie rzucim, a nie nie rzucę.



Jeśli my odmawiamy wierności, On wiary dochowuje, bo nie może się zaprzeć siebie samego. (2 Tm 2,13)

piątek, 26 listopada 2010

nowość

Daj nam nowe życie, a będziemy Cię chwalili (Ps 80)

Pan dał nowe życie - Julię, waga urodzeniowa 3650 g, długość ciała 56 cm. Jakże Go teraz nie chwalić? Julia oprócz tego, że jest na pewno najpiękniejszym i najwspanialszym dzieckiem na świecie (zaraz po moim synaczku - chrześniaku), jest moją bratanicą. Julia jest zdrowa, ma kochających rodziców i brata (mojego synaczka), który wprawdzie jeszcze nie do końca wie, o co chodzi, ale się cieszy, że w domu będzie dzidzia. Na Julię wszyscy w rodzinie czekali i wszyscy się ucieszyli, kiedy dziś rano poszła fama, że to - JUŻ.

Bardzo Was wszystkich, drodzy Czytelnicy, proszę o modlitwę w intencji Julii i jej rodziny. Tego nigdy za wiele.

Ale w związku z tym proszę Was też o modlitwę w intencji tych dzieci, na które nikt nie czeka. Które się zdarzyły i których się trzeba pozbyć albo które z innych przyczyn nie mają szans na urodzenie się. Prośbę między innymi o to kieruje też do nas wszystkich papież Benedykt XVI. Podejmijmy to wyzwanie :)

czwartek, 25 listopada 2010

pragnienia

Słowo, które szczególnie mocno dziś do mnie przemówiło.

Słowo pierwsze.
Niech miłość i wierność cię nie opuszcza,
przymocuj je sobie do szyi,
na tablicy serca je wypisz,
a znajdziesz uznanie i łaskę
w oczach Boga i ludzi.

Z całego serca Panu zaufaj,
nie polegaj na swoim rozsądku.
Poznawaj Go na każdej swej drodze,
a On twe ścieżki wyrówna.

Nie bądź mądry we własnych swych oczach.


(Prz 3,3-7a)


Słowo drugie.
Łaska wam i pokój niech będą udzielone obficie przez poznanie Boga i Jezusa, Pana naszego! (...) dołożywszy całej pilności, dodajcie do wiary waszej cnotę, do cnoty poznanie, do poznania powściągliwość, do powściągliwości cierpliwość, do cierpliwości pobożność, do pobożności przyjaźń braterską, do przyjaźni braterskiej zaś miłość. Gdy bowiem będziecie je mieli, i to w obfitości, nie pozostawią was one bezczynnymi ani bezowocnymi w poznawaniu Pana naszego, Jezusa Chrystusa

(2 P 1,2.5-8)




A całkiem niedawno pomyślałam sobie znowu, że po śmierci chciałabym od razu znaleźć się w niebie. Że chciałabym być świętą. W gruncie rzeczy chodzi tylko o to, żeby oglądać Go twarzą w twarz. No i jeszcze - żeby swoje wieczne szczęście przekuwać w pracę na rzecz tych, którzy na wejście do Królestwa Niebieskiego jeszcze czekają. Zaczynam rozumieć Małą Tereskę, która pisała: O, jak bym bardzo chciała, żebyś umarła, moja biedna Mamuśku!... A to dlatego, żebyś poszła do nieba; przecież mówisz, że trzeba umrzeć, żeby tam pójść; Zawsze pragnęłam być świętą; Nadzieja pójścia do nieba przepełniała mnie radością; Panie, chcę Cię prosić, abyśmy się wszyscy kiedyś znaleźli razem w Twoim pięknym niebie; W niebie będę pragnęła tego samego, co na ziemi: miłować Jezusa i sprawiać, by inni Go miłowali i wreszcie: Gdy patrzymy na śmierć człowieka sprawiedliwego, trudno nie zazdrościć mu jego losu; dla niego nie istnieje już czas wygnania, lecz tylko Bóg, nic tylko Bóg.

środa, 24 listopada 2010

opoka mocy mojej

Radości moich przyjaciół są moimi radościami. Ile człowiek ma w życiu radości, jeśli wychodzi z takiego założenia! Ciągle coś, ciągle nie można się nie uśmiechnąć, nie można nie przeżywać wspólnie. Cudowne, jeśli przyjaźń jest przestrzenią dzielenia radości.

Na zdrowy rozum przyjmując powyższe założenie, o ile nie interesuje mnie tylko przyjemność i umilanie sobie życia, to powinnam przyjąć też drugie założenie: bóle moich przyjaciół są także moimi bólami. Dużo gorzej brzmi, prawda? Jest trudniej to przyjąć. Jeszcze trudniej - według tego postępować.

Jest tak, że jeśli się przyjmie oba te założenia i sumiennie się je realizuje jako cele w przyjaźni, to Pan Bóg człowieka nie zostawia samego z przyjmowaniem cudzego bólu. Robi to (tzn. nie zostawia człowieka samego) na wiele różnych sposobów.

Na przykład - mówiąc w psalmie w nieszporach:
Jedynie w Bogu spokój znajduje ma dusza, *
od Niego przychodzi moje zbawienie.
Tylko On jest opoką i zbawieniem moim, *
On moją twierdzą, więc się nie zachwieję.
Jak długo będziecie napadać na człowieka, †
przewracać go wszyscy jak pochyłą ścianę, *
jak mur, który się wali?
Oto usiłują go poniżyć *
i kłamstwem się rozkoszują.
Błogosławią kłamliwymi ustami, *
a przeklinają w sercu.
Jedynie w Bogu szukaj spokoju, duszo moja, *
bo od Niego pochodzi moja nadzieja.
Tylko On jest opoką i zbawieniem moim, *
On moją twierdzą, więc się nie zachwieję.
W Bogu zbawienie moje i chwała, *
Bóg opoką mocy mojej i moją ucieczką.
W każdym czasie Jemu ufaj, narodzie, †
przed Nim wylejcie wasze serca. *
Bóg jest naszą ucieczką!
Synowie ludzcy są tylko tchnieniem, *
synowie mężów kłamliwi.
Unoszą się w górę na wadze, *
bo wszyscy razem są lżejsi niż oddech.
Nie pokładajcie ufności w przemocy †
ani na próżno nie łudźcie się rabunkiem, *
do bogactw, choćby rosły, serc nie przywiązujcie.
Bóg raz powiedział, dwakroć to słyszałem, *
że moc należy do Boga.
I u Ciebie, Panie, jest łaska, *
bo Ty każdemu oddasz według jego czynów.

Psalm 62


Ta notka, oprócz oczywistego skierowania do wszystkich Czytelników, jest dedykowana jednej konkretnej Osobie, która koniecznie powinna wiedzieć, że właśnie dziś w nieszporach mówimy właśnie ten psalm.

wtorek, 23 listopada 2010

znaki

Coś, czego nie mogę przeżyć do tej pory, chociaż znalazłam wczoraj. Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać.

173. Dokumenty liturgiczne nie wymieniają ministranta mikrofonu wśród funkcji liturgicznych. Jednak istnieje on już od wielu lat w praktyce liturgicznej Kościoła. Trudno sobie wyobrazić dzisiaj celebrację niedzielnej Eucharystii w kościele parafialnym bez mikrofonów. Mikrofon wszedł w pewnym sensie w świat znaków liturgicznych, jako "znak czasu". W jakiś sposób wyraża on cywilizację techniczną, którą posługuje się Kościół w głoszeniu Ewangelii. Choć nie jest znakiem liturgicznym w ścisłym znaczeniu, to jednak w niektórych wspólnotach jest w szczególnym poszanowaniu. Okazują ten szacunek wtedy, gdy w czasie okadzenia darów ministranci zdejmują mszał, a zostawiają mikrofon. Czy decyduje tu wielkość przedmiotu?
Ceremoniał Wspólnoty Parafialnej


Znak czasu. No tak. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. (W innej wersji: jak się nie ma, co się lubi, to się kradnie, co popadnie). Mało znaków czasu mamy na ziemi, jak do tej pory.

poniedziałek, 22 listopada 2010

związkowcom i niezrzeszonym

Wspomnień czar. Dziś pora na św. Cecylię.

Wart przeczytania jest jej życiorys. Nie będę go tu przytaczać, streszczać ani nic podobnego. Powiem natomiast, że motyw nawrócenia męża przypomniał mi niedawną rozmowę. W rozmowie tej padły słowa o tym, że lepiej jest dla kobiety wiązać się z mężczyzną dobrym, a niekoniecznie katolikiem - i potem go ewentualnie prostować - niż szukać na siłę katolika, który wcale taki dobry być nie musi. Niby prosta konstatacja, ale ile znaczy dla kogoś, kto ma już na tym tle złe doświadczenia. (I nieważne jest tutaj, że św. Cecylia wcale sobie męża nie szukała :P)

Święta Cecylia jest dla mnie szczególnie ważna i bliska, bo jest patronką muzyki kościelnej. Ponoć sama grała na organach - co skutecznie studzi mój zapał w jej kierunku - ale to tylko legenda. W ikonografii przedstawia się ją też z innymi instrumentami. Tak czy inaczej -

święta Cecylio - módl się za nami!

niedziela, 21 listopada 2010

Wodzem i Królem

Obchodzimy dziś uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata.



Dzisiejsze czytania (2 Sm 5,1-3; Ps 122,1-2.4-5; Kol 1,12-20; Łk 23,35-43) niosą ze sobą trudną w rzeczywistości treść.

Pierwsze czytanie mówi o wyborze, jakiego dokonał lud Izraela wobec króla Dawida. Do Dawida przyszli przedstawiciele Izraela i najpierw się przed nim ukorzyli, a potem zawarli przymierze i namaścili go na swego króla. Sami przyznali, że robią to ze względu na słowa Pana Boga do Dawida o nim samym: Ty będziesz pasł mój lud, Izraela, i ty będziesz wodzem dla Izraela. Pismo prezentuje w tym fragmencie ściśle ziemski porządek wybierania władcy. Owszem, na skutek słowa Pana, ale jednak to ludzie wybrali Dawida na króla.

Psalm - jeden z moich ulubionych. Ucieszyłem się, gdy mi powiedziano: "Pójdziemy do domu Pana". Nie wiem, na ile trafna jest moja wizja, ale zawsze przy tych słowach wyobrażam sobie sytuację, w której psalmista jest biednym, smutnym, opuszczonym człowiekiem, do którego przychodzą ludzie z zamiarem podniesienia go na duchu - i stawiają go przed faktem: pójdziemy do domu Pana. I sama ta zapowiedź jest dla psalmisty źródłem radości - opadają z niego troski i zgnębienie. Wizja plastyczna, ale czy teologicznie poprawna - nie gwarantuję. Myślę, że w kontekście dzisiejszej uroczystości większe znaczenie mają jednak słowa o tronach domu Dawida. O co chodzi? O dziedziczenie władzy i powiązanych z nią przymiotów. Także o to, że - przenosząc ten psalm w płaszczyznę interpretacji chrześcijańskiej - w Świątyni, w domu Pana, jest miejsce Chrystusa - Króla.

Fragment Listu do Kolosan regularnie przewija się w Liturgii Godzin. Wskazuje na niebywałą godność Syna Bożego. On jest obrazem Boga niewidzialnego, Pierworodnym wobec każdego stworzenia, bo w Nim zostało wszystko stworzone: i to, co w niebiosach, i to, co na ziemi, byty widzialne i niewidzialne, czy Trony, czy Panowania, czy Zwierzchności, czy Władze. Wszystko przez Niego i dla Niego zostało stworzone. On jest przed wszystkim i wszystko w Nim ma istnienie. I On jest Głową Ciała, to jest Kościoła. Jak nieskończenie wielki jest Chrystus, skoro jest ponad Tronami, Zwierzchnościami, Władzami, ponad wszelkim stworzeniem! I, co równie ważne, Jego wielkość nie pochodzi z dziedziczenia tronu Dawida - Zechciał bowiem Bóg, by w Nim zamieszkała cała Pełnia, i aby przez Niego i dla Niego znów pojednać wszystko ze sobą. To Bóg Ojciec przez istotową jedność z Synem zapewnił Mu godność królewską. (Bardziej po ludzku: Jezus jest Królem, bo jest jedno z Ojcem, który Sam jest Królem).

I wreszcie Ewangelia. Wydawać się może dziwne, że kiedy mówimy o Jezusie Chrystusie jako Królu Wszechświata, zamiast obrazu wielkiego tryumfu Kościół podaje nam obraz pohańbienia Chrystusa. W kontekście pierwszego czytania jest to bardzo wymowne: napis To jest król żydowski dobitnie świadczy o sposobie, w jaki Żydzi i Rzymianie pojmowali słowa Chrystusa o Jego królowaniu. Żadnego porządku boskiego - sam się nazywasz królem w znaczeniu ziemskim, politycznym. Toż to uzurpator! Popatrz na historię, na swojego przodka, Dawida - on nie uzurpował sobie władzy nad Izraelem, Izrael sam do niego przyszedł i o to prosił. Kto Ciebie prosił o królowanie? Jednak przeznaczenie tego właśnie fragmentu na uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata odbieram także jako ważną naukę dla wszystkich katolików, dotyczącą krzyża Chrystusa. Przeglądając w nocy katolickie fora internetowe (patrz poprzednia notka) trafiłam na wątek, który mnie cokolwiek zaniepokoił. Trzeba jasno powiedzieć: Jezus Chrystus jest Królem i Zbawcą w jednym, a bez krzyża to drugie by się nie dokonało. Zbawienie jest udziałem tych, którzy na tego sponiewieranego, umęczonego, dramatycznie ludzkiego Chrystusa patrzą w porządku nie tylko ludzkim, ale i Boskim. Stąd Jezus mówi do dobrego łotra: aprawdę powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju.

A na temat samej uroczystości, którą dziś obchodzimy, polecam poczytać tutaj :)

forumowisko

Służbowe czytanie katolickich forów internetowych może człowiekowi skutecznie wyprać mózg i odebrać chęć życia.

Obserwacja pierwsza: zaskakujące, że tylko niektóre spośród niezliczonych forów dyskusyjnych zrzeszających katolików mają wydzielone działy dotyczące liturgii. A już tylko jedno albo dwa (bez adresów, żeby nie robić kryptoreklamy - poza tym pozamykałam już wszystkie karty :)) mają wśród użytkowników ludzi, którzy potrafią powiedzieć coś więcej niż tak mi się wydaje.

Obserwacja druga: wszystkie te fora są dość monotonne. Młodzi i ciut starsi katolicy w Polsce mają dość wąskie spektrum problemów i wątpliwości. Ciągle tylko: pokłon, przyklękanie, znak pokoju, taniec, szaty liturgiczne, bicie się w piersi, czytania i psalmy, dzwonki - do wszystkiego: co, jak, kiedy i czy w ogóle można. I znowu: pokłon, przyklękanie, znak pokoju... Nie przeglądałam za bardzo działów niezwiązanych z liturgią, ale rzuciło mi się w oczy np.: Wasz typ księdza - to znaczy co, urody, mody, duchowości, emocjonalności czy czegoś jeszcze innego? Rzuciłam różańcem o ścianę - czy Bóg mi to wybaczy? albo Czy Bóg wie, co mam w sercu? No i najbardziej zaskakujące: Czy trzeba chodzić na Mszę świętą?

Refleksja: dobrze, że dzieciaki (i młodzież, i dorośli także) pytają. Znaczy, że coś im się tam w duszy rusza. Trzeba o ten ruch bardzo, bardzo dbać. Nawet jeśli pytania są na takim poziomie, że aż niewiarygodna wydaje się sama możliwość ich zadania. Zapomniał wół, jak cielęciem był, co tu dużo mówić. Wracając - dobrze, że pytania są. Źle jednak, że nie ma komu na nie odpowiadać. Czytając ciągle powtarzające się pytania na temat liturgii, spotykałam za każdym razem inne odpowiedzi. Jak można wymagać od przeciętnych katolików - nawet tych, którzy próbują szukać odpowiedzi na swoje wątpliwości - jakiejś wiedzy na temat liturgii (ale też teologii, jak wynika z obserwacji), skoro nie ma jednego głosu, który by tym mądrze pokierował?

Oj, nie - nie mówię tu o prostym nakazywaniu i zakazywaniu. Dokumenty Kościoła są sformułowane w taki sposób, że nie sposób jednoznacznie powiedzieć w wielu kwestiach - tak należy, a tak nie należy robić. Mam tu na myśli raczej wykładanie każdorazowo problemu szeroko: Kościół mówi w tym dokumencie tak, w tym inaczej. W takiej diecezji robi się tak, a w innej biskup zdecydował inaczej. I tak dalej. Tymczasem na większości tych forów, z których miałam (wątpliwą) przyjemność korzystać, niekompetentni ludzie na podstawie swoich wydaje-mi-siów próbują podawać jednoznaczne i (ich zdaniem) powszechnie obowiązujące sądy. Czytanie długiego posta z przekrojowo przedstawionym stanowiskiem Kościoła nie jest rzeczą prostą - ale czy w naszej wierze i w sprawach ściśle z nią związanych (np. liturgii) musimy koniecznie iść po linii najmniejszego oporu?

sobota, 20 listopada 2010

myśl przewodnia

Kolejny artykuł, który wprawił mnie w zakłopotanie. Zawołanie najbliższego spotkania lednickiego - "Jan Paweł II - liczy się świętość" - brzmi co najmniej dziwnie. Wzmianka na stronie organizatora niewiele wyjaśnia. Co znaczy to hasło? Czy że dla Jana Pawła II liczyła się świętość? Nie jestem specem od myśli i duchowości JP2, ale czy nie bardziej liczył się dla niego sam Pan Bóg? Może to hasło znaczy coś innego. Na przykład - że dla nas powinna się liczyć świętość, tak jak święty był Jan Paweł II? No, to by się zgadzało z lednicką i w ogóle polską histerią na punkcie osoby Jana Pawła II, naszego papieża. Czy może myśl przewodnia najbliższej Lednicy ma znaczyć, że Jan Paweł II w pierwszej kolejności nawołuje nas do bycia świętymi? Pokrętnymi argumentacjami można to jakoś wytłumaczyć.

Cały czas kołacze mi tylko w głowie pytanie: czy Jan Paweł II chciałby, żeby zamiast skupiać się na Panu Bogu, skupiać się na nim jako na wielkim szołmenie i inicjatorze takich fajnych spotkań?

piątek, 19 listopada 2010

pocieszenie

Zadanie na najbliższe dni - lektura Księgi Hioba.

Pragnienie Słowa połączone z niemal fizyczną trudnością czytania. Zdania, których wygodniej byłoby nie czytać. Z którymi milej byłoby się nie konfrontować. I właśnie tam - dwa fragmenty z dzisiejszej części, które mnie rozłożyły na łopatki.

Pierwszy - z trzeciej mowy Elifaza (Hi 22,21-28):
Pojednaj się, zawrzyj z Nim pokój, a dobra do ciebie powrócą. Przyjmij z Jego ust pouczenie, nakazy wyryj w swym sercu. Gdy wrócisz do Wszechmocnego, będziesz znów mocny, usuniesz zło z twego namiotu. Gdy rzucisz złoto do prochu i Ofir na skałę potoków, Wszechmocny będzie twoją sztabą złota i stosem srebra dla ciebie, bo wtedy rozkoszą twą będzie Wszechmocny, podniesiesz twarz swą ku Bogu, wezwiesz go, a On cię wysłucha, wypełnisz swe śluby, zamiary swe przeprowadzisz.


Drugi fragment pochodzi z odpowiedzi Hioba (Hi 23,8-11):
Pójdę na wschód: tam Go nie ma; na zachód - nie mogę Go dostrzec. Na północy przy działaniu Go nie widzę, na południe się zwrócił? Nie dojrzę. Lecz On zna drogę, którą kroczę, z prób wyjdę czysty jak złoto. Do Jego śladu przylgnęła moja stopa, Jego drogi strzegłem i nie zbłądziłem.


wytłuszczenia pochodzą oczywiście ode mnie :)

czwartek, 18 listopada 2010

społeczeństwo obywatelskie



Zadaniem chrześcijanina - moim skromnym zdaniem, rzecz jasna - jest właśnie wziąć tę gazetę do ręki, przeczytać od pierwszej do ostatniej literki, a następnie zastanowić się, co i jak może sam zmienić. Ofiarom trzęsienia ziemi albo wypadku samochodowego życia (ziemskiego) nie przywróci. Może coś zrobić dla ich życia wiecznego, może coś zrobić dla ich rodzin. Jest tyle pól działania, tyle możliwości. Trzeba tylko wiedzieć. Że coś jest do zrobienia.

No i chcieć.

wtorek, 16 listopada 2010

czy muzyka jest do zbawienia koniecznie potrzebna?

Na spotkanie SOWY (Szkoły Odnowy WiarY) zawitał dziś z dawna oczekiwany gość - o. Błażej Matusiak OP. Mówił o muzyce we Mszy świętej, swój wykład ilustrował fragmentami nagrań. Ciekawe, choć trudne. Kwiatki, które mi zapadły w pamięć (i w notes):

Śpiew mężczyzny jest bardzo męski, a śpiew kobiety - bardzo kobiecy

Śpiewanie to piękne oddychanie - o. Błażej nie umiał powiedzieć, czyja to oryginalnie myśl.

Głos jest sumą własnych doświadczeń i przeżyć oraz głosów innych ludzi, których się słyszało/słuchało.

U grekokatolików chłopak by nawet nie pomyślał, że ma powołanie, gdyby nie miał dobrego głosu.

I na koniec absolutny hit: Śpiewa człowiek, nie anioł - nie musimy udawać kogoś, kim nie jesteśmy :)

poniedziałek, 15 listopada 2010

dziedziczenie

Dziś Kościół katolicki wspomina św. Alberta Wielkiego, dominikanina, biskupa i Doktora Kościoła. Jest dla mnie szczególnie ważną postacią, nie tyle z racji przynależności do Zakonu Kaznodziejskiego, ile przez to, że jego uczniem był św. Tomasz z Akwinu.

Myślę sobie o tych dwóch Świętych - ważnych, wielkich, uczonych - że chyba jednak istnieje ten charyzmat dominikański, o którym niektórzy - nawet w samym zakonie - mówią z przekąsem albo przymrużeniem oka. Coś, co łączy tylu dominikanów w czasie i w przestrzeni. Dobro, które trwa i się rozprzestrzenia, a wszystko dzięki Bożej łasce. Podoba mi się zwyczaj nazywania św. Dominika - Ojcem Dominikiem. On jak prawdziwy ojciec przekazał dalej ten charyzmat, który otrzymał, i dzięki temu ród jego ciągle trwa.

Myślę sobie, czy z takimi założycielami zakonów nie jest trochę tak, jak z Abrahamem - otrzymują od Boga obietnicę, że ich potomstwo będzie liczne, ale najpierw muszą się zdecydować na trudne rzeczy, na całkowite zaufanie Bogu. Tak chyba było ze św. Dominikiem, tak było też z Matką Teresą z Kalkuty, której zbiór prywatnych pism skończyłam czytać w Wilkanowie. Otrzymują od Boga wielki dar, który mają przekazać następcom jako dziedzictwo.

Pan moim dziedzictwem i przeznaczeniem (...) (Ps 16)

niedziela, 14 listopada 2010

kwiat

Długi weekend. Długi czasowo i długi mentalnie. Dobry w jakiś przedziwny sposób.

Najpierw ślub Znajomych. Ślub, podczas którego znowu, znowu śpiewanie było przede wszystkim służbą. Ślub, który był tak naturalną konsekwencją tego, co widziało się przez ostatnie miesiące, lata, że trudno sobie wyobrazić, by mogło go nie być.

Potem bieg do domu po bagaż i na dworzec, żeby dołączyć do młodzieży i ojca w Wilkanowie. Perypetie pociągowe, zakończone sukcesem. Komitet powitalny w Bystrzycy Kłodzkiej, stamtąd autem do Wilkanowa. I cztery dni... jak to nazwać? Cztery dni obserwowania się nawzajem, nawiązywania niteczek kontaktu. Nie jestem najlepszym pedagogiem i czas coś z tym zrobić. Pod względem duchowym ten wyjazd dał mi jedną bardzo, ale to bardzo ważną rzecz: pokazał, jak bardzo przez ostatnie lata dojrzałam w wierze, jak bardzo się zmieniłam pod tym względem. Także - ile jeszcze przede mną.

Oraz - jak wiele można dać innym ludziom, kiedy ma się już tę odrobinę. Spotkanie ze Słowem Bożym w grupach - lectio divina - trzeba się nauczyć mówić o Panu Bogu - bez moraliny - cztery dziewczyny w wieku licealno-gimnazjalnym i ja - godzina jak z bicza strzelił. Tylko Ewangelia na tę niedzielę (na dzisiaj). Miałam tu zapisać te myśli, które się pojawiły w rozmowie, ale myślę sobie, że może jednak powinny zostać niespisane.

Na koniec - podróż powrotna i pociągowe rozmyślania tym razem skupione w rozmowie z ciut ode mnie starszym chłopakiem, z którym najpierw rozmawialiśmy o filozofii, a potem o Bogu, wierze, religii. Pod koniec tej rozmowy powiedział, że jestem pierwszą osobą, która ma inne zdanie od jego własnego. Wygląda więc na to, że mówienie, które obok robienia pierogów i śpiewania (w tej kolejności) wychodzi mi najlepiej, może być moim sposobem apostolstwa. Jasna sprawa, że nie jedynym. Ale tym najważniejszym?

czwartek, 11 listopada 2010

młodzieży, przybywam!

Dziś wyjeżdżam do Wilkanowa, gdzie młodzież z duszpasterstwa młodzieży pod opieką ojca Norberta się integruje. Mam tam być dodatkowym opiekunem. Trochę się boję, co z tego wyniknie. Bardzo, bardzo proszę o modlitwę. Za mnie też, ale przede wszystkim za tych młodych, którzy jakoś szukają swojego miejsca w Kościele - żeby je znaleźli i potrafili dawać w nim z siebie jak najwięcej. No i za sam ten wyjazd, żeby był udany, żeby nic się nikomu nie stało, żeby spełnił swoje zadanie integracji ludzi między sobą i z Panem Bogiem :)

Zatem - do niedzieli :)

środa, 10 listopada 2010

powroty

Jeśli się często obcuje z Liturgią Godzin, to po pewnym czasie jej elementy wracają do człowieka w takich momentach, w których się tego w ogóle nie spodziewa. Pisałam kiedyś - na wakacjach jeszcze - o krążeniu mi po głowie fragmentu z Psalmu 108 (Do mnie należy Gilead i ziemia Manassesa...). Wczoraj natomiast (właściwie na przełomie wczoraj i dzisiaj) przyszedł do mnie fragment z Psalmu 121: Pan ciebie strzeże, jest cieniem nad tobą. Trudny to był wieczór i noc pod wieloma względami. I właśnie wtedy - Pan ciebie strzeże, jest cieniem nad tobą. Wieczór doświadczania smutku, bólu, bezradności, trudności, trochę żalu i pretensji do samego Pana Boga. Jak na złość - właśnie wtedy Pan ciebie strzeże, jest cieniem nad tobą.

A potem przyszło jeszcze coś innego.
Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Dobrze się strzec nawzajem. Westchnieniem. Psalmem. Litanią. Czymkolwiek.

poniedziałek, 8 listopada 2010

blisko, coraz bliżej

Niepohamowany zachwyt Liturgią Godzin, znowu.
Będziemy dziękować Panu Bogu naszemu, który doświadcza nas, tak jak naszych przodków. Przypomnijcie sobie to wszystko, co On uczynił z Abrahamem, i jak doświadczył Izaaka, i co spotkało Jakuba. Jak bowiem ich poddał Bóg próbie ogniowej, by doświadczyć ich serca, tak i na nas nie zesłał kary, lecz raczej dla przestrogi karci tych, którzy zbliżają się do Niego.
(Jdt 8,25-26a.27)


Ileż tu nadziei! Tych, którzy zbliżają się do Niego. Więc się zbliżamy! Może powoli, może niezdarnie, może boleśnie, ale się zbliżamy! A On nas upomina - pewnie po to, byśmy nie próbowali tego robić za szybko, zbyt gwałtownie, żebyśmy nie przypisywali sobie chwały z tego powodu. Chwała już na nas czeka, ale najpierw musimy się zbliżyć aż do zjednoczenia. Jeszcze trochę czasu i pracy przed nami. Ale - ważna rzecz - zbliżamy się!

niedziela, 7 listopada 2010

...gdy zmartwychwstanę...

Dzisiejsze czytania (2 Mch 7,1-2.9-14; Ps 17,1.5-6.8.15; 2 Tes 2,16-3,5; Łk 20,27-38) dobitnie przypominają, że zmartwychwstanie jest faktem, że jest realne i że winniśmy na nie czekać. Co więcej, wypływa z tych słów także konieczność ciągłego nastawienia na zmartwychwstanie we wszystkim, co robimy. Dobrowolne oddanie się na mękę i śmierć, jak to opisano w Drugiej Księdze Machabejskiej, jest możliwe tylko wtedy, kiedy się wierzy, że śmierć nie jest najgorszą rzeczą, jaka człowieka może spotkać, i że prowadzi nie do pogorszenia, ale raczej polepszenia jego stanu.

Wiara w zmartwychwstanie nie może nie opierać się na wierze w Boga, który to zmartwychwstanie da, podobnie jak dał narodzenie. W tym kontekście znamienne są słowa psalmu: Wołam do Ciebie, bo Ty mnie, Boże, wysłuchasz. To nie dlatego Bóg mnie wysłucha, że do Niego wołam. Jego słuchanie jest pierwotne w stosunku do mojego wołania. On najpierw chce wysłuchać, zanim jeszcze zdążę otworzyć usta. Wierny jest Pan, który umocni was i ustrzeże od złego, jak pisze św. Paweł. Wierność Pana to właśnie ta nieustanna, pierwotna chęć wysłuchania.

W Ewangelii znowu o zmartwychwstaniu - o historycznym usankcjonowaniu wiary w to wydarzenie. W kontekście słów Jezusa o Mojżeszu i jego wyznaniu przypomina mi się piękne zdanie z Katechizmu Kościoła Katolickiego, że Jezus nie zstąpił do piekieł, by wyzwolić potępionych ani żeby zniszczyć piekło potępionych, ale by wyzwolić sprawiedliwych, którzy Go poprzedzili. Ta perykopa niesie też inne ważne przesłanie: że po zmartwychwstaniu wszystko będzie inaczej niż dotąd. Życie wieczne będzie radykalnie różne od naszego ziemskiego życia. Próby zrozumienia go w kategoriach czysto ludzkich muszą spalić na panewce. Zmartwychwstanie będzie więc rewolucją.

Tylko wielka wiara w Boga może pomóc przeżyć tę rewolucję. Inaczej nie ma wskrzeszenia do życia.

piątek, 5 listopada 2010

koniec początku i początek końca



Kończy się sezon na znicze, wieńce i wiązanki. Pora zacząć panikować przed następnymi świętami. A Wy? Spanikowaliście już?

czwartek, 4 listopada 2010

równaj!

Moje praktyki w szkole są w rozkwicie, a same hospitacje zbliżają się do obowiązkowego progu 22 godzin. Dziś lekcja w II klasie liceum.

Dowiedziałam się, że Jezus, podobnie jak Sokrates, uznawał dualizm antropologiczny oraz był absolutystą moralnym. Podobnie jak Sokrates, poniósł śmierć za swoje poglądy. Również podobnie jak grecki (wolno)myśliciel miał silną więź z matką, ale - to zostało wyraźnie zaznaczone - nie był maminsynkiem. Różnił się od Sokratesa przede wszystkim tym, że nie uznawał intelektualizmu etycznego. Nie miał żony i dzieci, a w każdym razie nic o tym nie wiadomo - podczas gdy Sokrates miał żonę i trzech synów. Gdzieś pod koniec zauważono, że Jezus, w przeciwieństwie do Sokratesa, nie miał biologicznego ojca. Aha, i jeszcze - że Jego nauczanie miało wymiar transcendentny, a Sokrates podkreślał zawsze, że mówi o ludziach i dla ludzi.

Jednym słowem, co za dużo, to niezdrowo.

środa, 3 listopada 2010

bez odpowiedzi

Bywa, że się człowiek na pracy zafiksuje. Albo na studiach. Na nauce. Taka fiksacja zdecydowanie przeszkadza w odbiorze Słowa Bożego. Podczas dzisiejszego pierwszego czytania (Flp 2,12-18) najpierw w mojej głowie odbyła się galopada myśli w stronę Sorena Kierkegaarda (przy słowach z bojaźnią i drżeniem), a potem rozpłynęłam się na wspomnienie o św. Tomaszu z Akwinu i analizowaniu Summy teologicznej jego autorstwa (na słowa Bóg jest w was sprawcą i chcenia, i działania). Nie sądziłam, że to powiem, ale - chyba za dużo czasu spędzam nad filozofią.

Dziś wspominamy (a dominikanie z tej okazji świętują) św. Marcina de Porres. To kolejny święty, o którym ostatnio czytam, że był jednocześnie niezwykle pobożny i oddany Bogu oraz oddawał siebie, swoje siły, czas i pieniądze ludziom potrzebującym. Czy oddanie siebie Bogu może przebiegać bez oddania się innym? Z drugiej strony, czy oddanie się innym może przebiegać bez oddania się Bogu?

wtorek, 2 listopada 2010

perspektywa

Spacer po cmentarzu to jedna z najmilszych rzeczy, jakie się mogą w te dni zdarzyć. Chwila zadumy, że niektórych już nie ma, i nadziei, że tam, gdzie są, jest im lepiej, niż było tu na ziemi. Może też i zatroskania, czy aby na pewno są tam, gdzie byśmy chcieli, żeby byli. Na cmentarzu stajemy wobec pewności, że prędzej czy później nas też czeka taki los. Pewność, której wielu usilnie w swoim życiu poszukuje.

Taka pewność nie powinna jednak nieść ze sobą smutku, rezygnacji, goryczy. Ta pewność wypływa przecież z miłości Boga do nas. Tylko dlatego, że nas kocha, pozwala nam się do Siebie zbliżyć. Pozwala nam żyć, samodzielnie to życie kształtować, a potem za nie odpowiadać na sądzie. Tylko przez miłość i tylko w miłości jest możliwe coś takiego. Osądzić sprawiedliwie to dzieło miłości. Stanąć przed takim sprawiedliwym sądem jest możliwe tylko dzięki uprzedzającej miłości Boga.

poniedziałek, 1 listopada 2010

w niebie dzisiaj wszyscy Święci mają bal

Uroczystość Wszystkich Świętych.

W dzisiejszej jutrzni prośby, które pięknie i trafnie wyrażają rolę świętych w Kościele i sens zawierania z nimi bliższej znajomości:

Z radością błagajmy Boga, który jest koroną wszystkich Świętych:
Przez przyczynę Świętych wybaw nas, Panie.

Boże, źródło świętości, Ty w swoich Świętych objawiłeś wielorakie cuda swojej łaski,
- daj, abyśmy wysławiali w nich Twoją wielkość.

Wszechmogący, wieczny Boże, Ty ukazałeś nam w Świętych odbicie świętości Twojego Syna,
- spraw, abyśmy przy ich pomocy skuteczniej doszli do zjednoczenia z Chrystusem.

Królu niebios, Ty przez wiernych naśladowców Chrystusa budzisz w nas pragnienie niebieskiej ojczyzny,
- spraw, abyśmy dzięki nim poznali drogę, która tam prowadzi.

Boże, Ty przez eucharystyczną Ofiarę Twojego Syna ściślej nas jednoczysz z mieszkańcami nieba,
- daj, abyśmy za przykładem Świętych, których czcimy, wytrwale dążyli do świętości.


Chciałabym być święta. I to najlepiej jak najszybciej. Żeby już się cieszyć tym, co Bóg przygotował dla mnie w niebie. Myślę, że dzisiejszy dzień jest właśnie tym, w którym to pragnienie mogę oddać Bogu i jeszcze silniej prosić Go - za pośrednictwem Jego Świętych - o spełnienie tego marzenia.

Na wczorajszej Mszy świętej ksiądz upominał dzieciaki, żeby się nie pomyliły i nie życzyły tym razem nikomu "Wesołych świąt", bo to nie te święta. Jak to: nie te? Przecież dzisiejszy dzień jest jednym z najradośniejszych dni w kalendarzu liturgicznym! Obrósł w ponurość i nostalgię tylko z uwagi na obyczaje, uczucia, które są dobre tylko o tyle, o ile prowadzą do czegoś dobrego. Zacieranie sensu dnia Wszystkich Świętych z pewnością dobre nie jest.

Właśnie dlatego chciałabym, żeby na moim pogrzebie ksiądz miał biały ornat. Żeby się wszyscy radowali, że mogę już oglądać Pana twarzą w Twarz. (Oby tak było w rzeczywistości!) W tym kontekście wspaniale brzmi dzisiejszy fragment Pierwszego Listu św. Jana (3,2): Wiemy, że gdy się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest. Oby jak najszybciej, aby jak najskuteczniej!

niedziela, 31 października 2010

correctio fraterna

Znowu nie o czytaniach.

O upomnieniu braterskim tym razem.

Po Mszy świętej poszłam do zakrystii, w której proboszcz siedział i przyjmował intencje mszalne. Nawet nie raczył na mnie spojrzeć, tylko zapytał od razu: To co będzie i kiedy? Grzecznie odpowiedziałam, że ja nie po to. Aż się chłop wzdrygnął i wyprostował z wrażenia.

A ja przyszłam, żeby zapytać, czemu nagina przepisy liturgiczne, a nawet je lekceważy. Rzecz jasna zapytałam w bardziej przystępnej formie. Ksiądz proboszcz po kilku zdaniach zaczął się śmiać i dopytywać, czy poza tym, o czym powiedziałam, coś jeszcze było nie tak. Ręce mi opadły. Zwłaszcza że koronnym argumentem było: bo u księdza dziekana też tak jest.

Widocznie nie wszystkim księżom zależy, żeby wierni wiedzieli, co się we Mszy świętej dzieje i dlaczego. Bardzo nie chcę myśleć, że nie wszyscy księża sami wiedzą, o co dokładnie chodzi.

prywata

Na podstawie rozmów toczących się obok mnie: przy stole, na kanapie, przed telewizorem, w samochodzie, na cmentarzu podczas sprzątania, w kuchni i wszędzie indziej (co, swoją drogą, wskazuje na jakąś obsesję ze strony rozmówców) zaczęłam się zastanawiać nad zdaniem: Wiara to moja prywatna sprawa.

Jedyny możliwy aspekt prywatności wiary, jaki przychodzi mi do głowy, to ten, że wiary nikt mi nie może narzucić. Nie można mnie zmusić do uwierzenia w istnienie czegokolwiek, a już zwłaszcza do wiary rozumianej (zgodnie z Katechizmem Kościoła Katolickiego) jako odpowiedź na Boże wezwanie.

Niemożliwe jest dla mnie do przyjęcia życie z wyraźnym podziałem na role: teraz jestem katolikiem, bo siedzę w kościele albo nawet w domu modlę się z rodziną, a jutro do 15 będę urzędnikiem, nauczycielem, politykiem czy kim tam jestem w swojej pracy. Życie katolika musi być traktowane - uwaga, moje ulubione słowo - holistycznie, całościowo. Inaczej stanie się zakłamane i skutkiem tego będzie zaprzeczeniem samego siebie. Jak wiadomo z klasycznej definicji prawdy, nie można o czymś powiedzieć, że jest i jednocześnie, że nie jest. Życie katolika, żeby było życiem katolika, musi być... życiem katolika, jakkolwiek to brzmi. Wymaga to czasem zamieszania się w życie innym ludzi, grup, społeczności. Nie po to, by wycinać zło mieczem i niszczyć je ogniem. Raczej - żeby pouczać. Correctio fraterna, braterskie pouczenie. Skoro tak, to wiara nie może być sprawą prywatną, musi wychodzić poza mnie.

I raz na zawsze trzeba sobie powiedzieć: nikt nie mówił, że to będzie łatwe. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz (Mt 10,34). Byle od tego miecza nie zginąć.


P.S. Na łopatki rozłożył mnie wynik w wyszukiwarce: Jezus Chrystus - Wikicytaty. Znaczy - chyba sławny ten Jezus, skoro Wikicytaty Go uwzględniają.

P.S. 2 (bardziej merytorycznie) Gdyby wiara miała być sprawą prywatną, wygasłaby tuż po śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, bo Apostołowie nie musieliby jej przekazywać dalej. Takie luźne skojarzenie.

sobota, 30 października 2010

szkoła wiary

Szkoła wiary. Ta prawdziwa. Szkoła wiary bezwarunkowej, odważnej, nieugiętej. Pierwsze testy zdane. Przede mną jeszcze dwa egzaminy i kilka kolokwiów.

I cisza, jakby wszyscy bali się zauważyć. Albo spisali mnie na straty. Dobrze więc. Rachunek zysków i strat będzie wystawiony za jakiś czas.

Próba dobrej rady: czasem trzeba się dostosować, więc możesz przeżegnać się w duchu i nic nikomu nie pokazywać. Rada była dobra o tyle, że podziałała na mnie jak wstrząs elektryczny. NIE. Właśnie tak nie można. Trzeba pozwolić Panu Bogu działać. Wśród najbliższych i najdalszych, w porę i nie w porę. Jeśli czasem trzeba, żeby działał przeze mnie - posługując się mną - to trzeba. Możliwe, że jeśli JA nie dam im świadectwa, to nie zrobi tego nikt inny. Jestem narzędziem w rękach Pana Boga, tak jak to mówiły kochana Mała Tereska i Matka Teresa z Kalkuty.

Jutro Pan Bóg zadziała przeze mnie w ogromnej porcji pierogów ruskich, które będę robić dla całej rodziny. Mówię serio. Pierogi od katola są tak samo dobre, jak od kogokolwiek innego. W przypadku moich pierogów śmiem twierdzić, że nawet lepsze.



To zaś, co dzisiaj oddala od Ciebie,
Niech spłonie w ogniu miłości.

z Hymnu ostatnich nieszporów

piątek, 29 października 2010

... wiary ustrzegłem...

Czeka mnie trudnych kilka dni w miejscu, w którym bardzo ciężko przyznać się do bycia katolikiem. Katolikiem zaangażowanym i świadomym, ale jednak katolikiem. Ale. Dla niektórych desygnatem nazwy katolik jest babcia klepiąca różańce w kościele, głosująca na PiS i tak dalej. I lepiej, żeby się taka nie odzywała, bo cokolwiek powie, będzie źle.

Te dni będą trudne zwłaszcza dlatego, że pod pojęciem niektórych kryją się także moi bliscy. Najbliżsi, a w pewnym sensie najdalsi. Ewangelia wzywa mnie do bycia blisko nich mimo wszystko. Co zrobić, kiedy uciekają? Gonić, próbować złapać i zatrzymać?

To dziwne, że nie mam oporu zrobić znaku krzyża przed jedzeniem w barze mlecznym albo nawet na ulicy, jeśli jem w biegu kupioną drożdżówkę, a trudno mi to zrobić w domu, wśród rodziny. Piszę to nie z powodu jakichś ekshibicjonistycznych zapędów, ale raczej dlatego, że coraz częściej dostrzegam, do jakich paradoksów prowadzi stawianie sprawy wiary na ostrzu noża. Można tę sprawę tak traktować jedynie wtedy, kiedy naprawdę jest tego warta. A warta jest tego, wbrew pozorom, nie zawsze.

Pojawia się pytanie o granice kompromisu.

Pojawia się też pytanie o granice świadczenia.

Może te dwa pytania w ostateczności są jednym pytaniem o to samo.




Nastawajcie w porę i nie w porę.

wtorek, 26 października 2010

refleksje po

Pracować dla Pana Boga można nie tylko poprzez bycie księdzem, zakonnikiem, zakonnicą. Pracować dla Pana Boga można zawsze i wszędzie poprzez to, co się robi najlepiej, jak się umie, zgodnie z zasadami i mając na względzie dobro drugiego człowieka. Praca dla Pana Boga bywa czasem trudna. Hm, czasem nawet bardzo trudna. Praca dla Pana Boga może wymagać więcej wysiłku i zaangażowania niż praca dla siebie. Czy jednak nie jest tak, że pracując dla Pana Boga, pracujemy też dla samych siebie?

Po dzisiejszym spotkaniu SOWy wracałam do domu tramwajem i nawiedziła mnie myśl o mojej niegdysiejszej pracy w tzw. call center. Jak bardzo mnie wyczerpywała fizycznie, ale przede wszystkim - psychicznie i duchowo. Jak wielkie miałam moralne trudności z wciskaniem klientom kitu za pieniądze. To się zupełnie nie nadawało jako praca dla Pana Boga. Zajmując swoje stanowisko i "wydzwaniając" kolejny kontakt, trzeba było wręcz o Panu Bogu zapomnieć, bo wtedy szło choć odrobinę łatwiej (sic!).

Może dlatego o tym sobie przypomniałam, że wracałam ze spotkania, które uważam za dobre i owocne. Które wymagało ode mnie sporo pracy - nad przygotowaniem materiału, to jedno - ale drugie, ważniejsze, to praca nad sobą. Nad tym, co mogło zepsuć całość poprzez jeden szczegół. Summa summarum, przygotowania do tego jednego spotkania trwały u mnie od czwartku. Pięć dni po to, by poprowadzić dwugodzinne spotkanie o Liturgii Słowa. Nie chcę się tu gloryfikować ani kreować na męczennicę. To był czas, który mnie radował - zarówno przygotowania, jak i samo spotkanie. Chodzi mi tylko o to, że praca dla Pana Boga należy do każdego z nas, i że nie zawsze włożony w nią wkład przekłada się na jej jakość i na jej oddanie Panu Bogu.

Powraca myśl o żydowskim oddawaniu Bogu każdej czynności. I o modlitwie nieustannej.

Na początku i na końcu spotkania zawsze się wspólnie modlimy. To jedna z tych sytuacji, kiedy modlitwa czyni cuda.

poniedziałek, 25 października 2010

proście, a będzie wam dane

Prośba o modlitwę. Taka prośba zbliża ludzi. Nawet prawie obcych. Nawet ustosunkowanych wobec siebie służbowo, formalnie. Taka prośba przełamuje coś w proszącym i coś w proszonym. I jeszcze coś pomiędzy nimi.

Czytam teraz prywatne pisma Matki Teresy z Kalkuty. Zadziwiające, jak w każdym liście, niezależnie od adresata, gorąco prosiła o modlitwę w swojej intencji. Prosiła o modlitwę swojego kierownika duchowego, ale też arcybiskupa kalkuckiego, matkę generalną loretanek i siostry z tego zgromadzenia, prywatnych ludzi, z którymi w różnych sprawach się kontaktowała.

Każda prośba wymaga pokory, przyznania się przed drugim człowiekiem do własnej słabości. Jakoś łatwiej tę pokorę w sobie kształtować, prosząc ludzi o modlitwę. Kiedy proszę o coś materialnego - o pieniądze, jedzenie, ubrania - pokora może zostać przekształcona w upokorzenie (swoją drogą, to ciekawe, jak źle się to słowo kojarzy i jak negatywne ma znaczenie w zestawieniu z jego pochodzeniem). Kiedy proszę o modlitwę, jest zupełnie inaczej. Może dlatego, że w takiej prośbie zawiera się bezpośrednie wskazanie na rzeczywistość ponadludzką?

sobota, 23 października 2010

na przystanku

Stałam dziś na przystanku, czekając na kolejny spóźniający się autobus. Odmawiałam Koronkę do Ducha Świętego, przesuwając sobie w kieszeni koraliki. Kiedy wyciągnęłam rękę z kieszeni na moment - żeby sprawdzić czy aby mi jeden koralik nie uciekł - starsza, zażywna kobieta stojąca niedaleko uśmiechnęła się szeroko, szerzej nawet niż ja (co generalnie jest nie lada wyczynem). Ja też, ja też!, powiedziała, wyciągając w moją stronę rękę z kolorowym różańcem.

Tacy ci katolicy niepozorni, że ani się obejrzysz, a Cię otoczą. Ot co.

czwartek, 21 października 2010

tyle

Bo tak właściwie chodzi o to, żeby na polu wiary umieć od siebie wymagać, nie porównując się jednocześnie z innymi. Każdy ma swoją ścieżkę do Pana Boga i z Panem Bogiem. Dobrze to sobie uświadomić. Każdy inny, wszyscy równi. Od siebie mogę wymagać tylko tyle - i aż tyle - ile sama z Jego pomocą jestem w stanie zrobić. Nic ponad. I nic poniżej. Powrót do wczorajszej perykopy z Ewangelii: wiele otrzymaliśmy, więc wiele się będzie od nas wymagać. I właśnie tyle - to wiele - musimy wymagać sami od siebie. Nic ponad, nic poniżej.

środa, 20 października 2010

czuj czuj

Myślę sobie tak: jutro idę do spowiedzi i co w związku z tym? W związku z tym znowu teksty Liturgii Słowa i Liturgii Godzin mówią specjalnie do mnie.

Najpierw w Ewangelii (Łk 12,39-48): Sługa, który zna wolę swego pana, a nic nie przygotował i nie uczynił zgodnie z jego wolą, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie zna jego woli i uczynił coś godnego kary, otrzyma małą chłostę. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą. Wiem, czego Bóg ode mnie oczekuje. Że zawiodłam? Więc trzeba to naprawić przed Jego przyjściem. Nie, nie zamiatać pod dywan. Wymieść ze wszystkich kątów i wyrzucić. Sam fakt, że wiem, co mam robić, jest darem. Za ten dar trzeba się odwdzięczyć, odpowiednio go wykorzystując.

Potem w nieszporach - Psalm 27: W namiocie swoim mnie ukryje w chwili nieszczęścia, schowa w głębi przybytku (...). Tą chwilą nieszczęścia jest grzech, który łapie duszę i nie chce jej Bogu oddać. W tej chwili nieszczęścia Bóg mnie przygarnie. Przygarnia ciągle. Chowa w głębi przybytku, w najświętszym ze świętych miejsc (przybytek był miejscem w Świątyni Jerozolimskiej, w którym przebywał Bóg, w którym trzymano Arkę Przymierza, do którego najwyższy kapłan miał wstęp tylko w wyjątkowych okolicznościach). Tam właśnie mnie Pan będzie trzymał, żeby grzech nie panował nade mną. Tylko trzeba najpierw stanąć u Jego bram. On po mnie wyjdzie do tych bram, poprowadzi dalej. Tylko czekać trzeba przy bramie.

Czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy Pan wasz nadejdzie.

wtorek, 19 października 2010

suplement

Jeszcze co do poprzedniego wpisu. Pomyślałam sobie, że z tym nastawaniem w porę i nie w porę może chodzić także o to, żeby nastawać w porę i nie w porę dla samego siebie. Żeby świadczyć o Chrystusie wtedy, kiedy czujemy się na siłach, ale też wtedy, kiedy zupełnie sił na to - w naszym mniemaniu - nie mamy. Żeby podejmować pracę nad sobą i nad swoją wiarą wtedy, kiedy jasno widzimy określony cel, ale też wtedy, kiedy ten cel przesłaniają nam piętrzące się na drodze trudności. Ostatecznie to On zawsze nam sił dodaje i to dzięki Niemu pokonujemy przeszkody.

Jeśli Bóg z nami, któż przeciw nam?

niedziela, 17 października 2010

nie ustawaj

Powracając do komentowania niedzielnych czytań...

Dzisiejsze pierwsze czytanie (Wj 17,8-13) podsunęło mi myśl, że w czynieniu dobra nie jesteśmy sami. I to nie tylko dlatego, że jest z nami zawsze Pan Bóg. Także dlatego, że są wokół nas inni ludzie i dobrze jest wykorzystywać ich pomoc. Nawet kiedy nam już ręce drętwieją. Albo opadają. Albo jedno i drugie.

Psalm (Ps 121,1-8) przypomina, jak bardzo bezpiecznie jest u Boga. Nie trzeba od razu być w niebie, żeby być u Niego bezpiecznym. To może nie jest do końca tak, że z chmury wyłania się gigantyczna dłoń i osłania mnie przed nieszczęściami. Byłoby fajnie, ale trochę niepraktycznie. Jak mielibyśmy chodzić, działać, pracować, spotykać się z ludźmi i świadczyć im o Bogu, gdybyśmy byli cały czas zasłonięci taką dłonią? Bóg daje znacznie bardziej praktyczną pomoc. Taką, która nie odgradza od drugiego człowieka, ale ku niemu właśnie kieruje.

Drugie czytanie (2 Tm 3,14-4,2) w moim odbiorze wskazuje na dobrodziejstwo studiowania Pisma świętego. Wszelkie Pismo od Boga jest natchnione i pożyteczne do nauczania, do przekonywania, do poprawiania, do kształcenia w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, przysposobiony do każdego dobrego czynu. I to właśnie dzięki uważnej lekturze i wprowadzaniu Jego słów we własne życie możemy to życie odmienić. (Wiąże się to jakoś przedziwnie z tym, co pisałam w poprzedniej notce o modlitwach Zdrowaś i Ojcze nasz). I tylko dzięki Pismu będziemy mogli nastawać w porę i nie w porę, wykazywać błąd, pouczać, podnosić na duchu.

Wreszcie - Ewangelia (Łk 18,1-8). Jeśli niesprawiedliwy sędzia wysłucha prośby naprzykrzającej się mu wdowy, o ileż pewniejsze jest, że zrobi to Pan Bóg, który od tego sędziego jest nieskończenie lepszy! A inna refleksja, związana z ostatnią lekturą - nieustanna modlitwa. (Szczególne było dla mnie, że o. Marcin w dzisiejszym kazaniu mówił właśnie o ojcach pustyni i ich modlitwie nieustannej). Modlić się nieustannie to oddawać Bogu każdą wykonywaną czynność. Ciekawie wygląda to u Żydów, którzy dla wielu czynności życia codziennego mają swoiste, osobne formuły, które mają te czynności uświęcić, oddać je Bogu. Czemu my jakoś to pomijamy? (No dobrze, nie wiem, czy wszyscy - ale śmiem twierdzić, że spora część). Wspaniałym wynalazkiem są w tej kwestii akty strzeliste. Tak jakby strzałą prosto do Boga.

sobota, 16 października 2010

wieńce róż

Już po. Masa refleksji.

Do tej pory chrystocentryzm modlitwy Zdrowaś Mario i Różańca był dla mnie hasłem nie tyle pustym, co niezrozumiałym i zbyt zawiłym na wszelkie próby zrozumienia. Czasem myślałam sobie, że może chodzi o istniejące w środku słowo Jezus. Jak kulą w płot, naprawdę. Rainer Scherschel pisze mianowicie:
Poruszenie się z radości Jana w jej łonie było dla Elżbiety znakiem rozpoznawczym, że owocem łona Maryi jest Mesjasz. Nie byłoby więc błędem tłumaczyć Łk 1,42 tak, aby się uwidaczniał akcent położony w rzeczywistości na owocu łona. Przyjmując lekko zmieniony wariant przekładu (...) rdzeń Zdrowaś Mario wyglądałby następująco:
"Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan jest z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami, błogosławiony jest bowiem owoc Twojego łona".
Takie sformułowanie nie ma przeczyć temu, że Ewangelista Łukasz widzi, ocenia i czci Maryję również jako odrębną osobę.

Takie postawienie sprawy (tekstu modlitwy) bardzo mi pomogło. W takiej formie, jaką posługujemy się powszechnie, jakoś zanika ten sens: błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego. Można to zrozumieć opacznie, mianowicie - najpierw błogosławiona jest Maryja, a dopiero potem owoc Jej łona. Ewentualnie - że Oboje błogosławieni są jednocześnie. Nic z tych rzeczy. Łaska, którą ma Maryja, pochodzi od Boga i to ona sprawia, że Maryja jest błogosławiona. Jak wiele może zmienić jedno słowo!

Dopiero teraz dotarło też do mnie w pełni, że modlitwa Zdrowaś, a także Ojcze nasz, są słowami Pisma świętego. W tym kontekście zdecydowanie łatwiej zrozumieć, w jaki sposób Różaniec jest modlitwą Jezusową Zachodu. Modlitwa Jezusowa powstała z dążenia do modlitwy nieustannej, do bycia w ciągłej obecności Boga. Początkowo ojcowie pustyni medytowali nad krótkimi fragmentami z Pisma świętego, z czasem powstawały też akty strzeliste. Wielokrotne powtarzanie jednych lub drugich powodowało, że z czasem wchodziły człowiekowi w umysł, serce i w życie tak głęboko, że budowały w nim stałą gotowość modlitwy, nawet kiedy aktualnie się nie modlił. Zdrowaś, Ojcze nasz mają podobne działanie; jak dowodzi Scherschel, Zdrowaś od początku pomyślane było jako modlitwa powtarzalna. Powtarzanie słów Pisma świętego, medytowanie nad nimi - czyż w ten sposób nie buduje się w sobie gotowości modlitwy i nie przemienia się swojego życia?

W ostatnim rozdziale książki Scherschel pisze o czymś, co bardzo mnie osobiście dotknęło, ale myślę, że jest adekwatne w przypadku bardzo wielu ludzi:
Nie tylko (...) modlitwie Jezusowej grozi niebezpieczeństwo odejścia od chrystocentryzmu. Również Różaniec może się zagubić w pobożności maryjnej, stającej się celem dla siebie, do tego stopnia, że w praktyce zapomina się, iż Maryja prowadzić ma do Chrystusa. Jeśli w polu widzenia pozostaje przede wszystkim Królowa nieba i Jej siła wspomożycielska i opiekuńcza, to również gubi się charakter autentycznej modlitwy skierowanej do Jezusa.

Nie trzeba tu chyba specjalnego komentarza. W następnym akapicie Scherschel pisze, że jedynym sposobem uniknięcia takiego błędu jest mocne oparcie się w modlitwie różańcowej na Piśmie świętym, zwłaszcza na Nowym Testamencie.

Chciałabym tu przytoczyć legendę o mnichu i wieńcach róż, która w piękny sposób mówi o powstaniu modlitwy różańcowej. Jest ona jednak długa i nie chcę Czytelników nużyć rozmiarem wpisu :), a przy tym - niech to będzie zachęta do sięgnięcia po tę książkę i zapoznania się z historią i znaczeniem Różańca.



Właśnie mi się skojarzyło - kiedy napisałam o wieńcach róż - że przecież Mała Tereska mówiła o sobie, że z nieba będzie sypać deszcz płatków róż, czyli łask Bożych, dla tych, którzy będą się o to modlili i tego potrzebowali :)

piątek, 15 października 2010

na rozluźnienie :)

Fragment książki pt. Różaniec. Modlitwa Jezusowa Zachodu (pisałam o niej niedawno), który bardzo mnie dziś pobudził:
(...) Ludolf wyraża następnie pogląd, że istnieje różnica między Imieniem Jezus a Imieniem Chrystus. Właściwym i wyższym imieniem jest Jezus, podczas gdy Chrystus to tylko nomen commune (imię ogólne). Imię Chrystus określa teraźniejszy zbawczy porządek łaski i sakramentów, imię Jezus należy natomiast do przyszłego porządku niebieskiej chwały. Co więcej, Ludolf wzmacnia jeszcze tę osobliwą myśl, będącą wprost odwróceniem pierwotnej treści, posuwając się do następującego rozważania: "Jak tu dzięki łasce chrztu nazywają nas od Chrystusa chrześcijanami, tak w niebieskiej wspaniałości sam Jezus nazwie nas jezuitami, czyli zbawionymi przez Zbawiciela". Choć tak zadziwiająca, myśl ta może miała znaczenie dla kultu Jezusowego Imienia; może i zbieżność z późniejszym brzmieniem nazwy członków Towarzystwa Jezusowego nie jest przypadkowa.

:)

Ogólnie polecam tę książeczkę autorstwa Rainera Scherschela. Kiedy już ją skończę, podzielę się refleksjami.

środa, 13 października 2010

więcej

Nic nie poradzę na to, że Liturgia Godzin jest tak wspaniałą sprawą. I że naprawdę ciężko się nią nie zachwycać. Nawet wtedy, kiedy wszystko się zwraca przeciw jakiemukolwiek zachwytowi. A może właśnie szczególnie wtedy...

Dzisiejsze nieszpory i Psalm 139. Przytoczę urywki, które zachwyciły mnie tym razem:
Z daleka spostrzegasz moje myśli (...).

Ty ze wszystkich stron mnie ogarniasz
i kładziesz na mnie swą rękę.

Gdzie ucieknę przed duchem Twoim?

(...) gdybym zamieszkał na krańcach morza,
tam również będzie mnie wiodła Twa ręka
i podtrzyma mnie Twoja prawica.

Jeśli powiem: "Niech więc mnie ciemność zasłoni
i noc mnie otoczy jak światło",
to nawet mrok nie będzie dla Ciebie ciemny (...).

Nie byłem dla Ciebie tajemnicą,
kiedy w ukryciu nabierałem kształtów,
utkany we wnętrzu ziemi.

Przeniknij mnie, Boże, i poznaj moje serce,
doświadcz mnie i poznaj moje myśli.
I zobacz, czy idę drogą nieprawą,
a prowadź mnie drogą odwieczną.

Jakim robaczkiem jestem wobec Jego majestatu. I jak bardzo mogę Mu zaufać. W gruncie rzeczy nie ma się czego bać, nie ma się czego wstydzić, bo On wie wszystko. Wszystko i jeszcze więcej. I wie to w taki sposób, że przez tę Jego wiedzę wcale nie chce się od Niego uciekać, ale właśnie jeszcze się tęskni za Jego obecnością.

poniedziałek, 11 października 2010

świece i cóż?

W październikowym numerze miesięcznika W drodze znajduje się felieton o. Jana Góry OP, twórcy Spotkań Lednickich i paru innych rzeczy. Zatytułowany enigmatycznie - Świece - traktuje o świecach z VI Światowego Dnia Młodzieży, który odbył się na Jasnej Górze w 1991 roku. Nie pisałabym na ten temat, gdyby nie to, że ów felieton leje wodę na młyn mojego stosunku do o. Góry, któremu dałam wyraz kilka dni temu w rozmowie z koleżanką z DA.

W swoim felietonie o. Góra rozpamiętuje to właśnie spotkanie młodych na Jasnej Górze, dając upust pozytywnym emocjom (żeby nie powiedzieć - uwielbieniu) dla osoby Jana Pawła II (patrz dwa wpisy niżej). Wspomina, patrząc na świece, które się wtedy paliły. Z jakiegoś powodu robi z nich symbole - czego, to już trudno określić, bo sam o. Góra wyjaśnia to bardzo mgliście. Wystarczy sięgnąć po odpowiednie książki (choćby Świat symboliki chrześcijańskiej s. Dorothei Forstner), żeby zrozumieć, czym naprawdę są symbole chrześcijańskie. Po cóż pozorować?

W zasadzie nie wiadomo (przynajmniej ja nie mogę dociec), do czego poprzez odniesienie do tych świec autor zmierza. W ostatnim akapicie pisze tak:
Moje myśli wracają tam, na jasnogórski szczyt, do tej rozśpiewanej młodzieży, do tego morza ognia, które zapalili harcerze pod dowództwem naszego Jędrzeja. A piszę to dlatego, aby donieść i ogłosić, że ten ogień nie zgasł. On płonie nie tylko jako wspomnienie przeszłości, ale jako zapowiedź przyszłości, która należeć będzie do tych, którzy zdołają przekazać młodemu pokoleniu ten płomień życia i nadziei.

Złote myśli rodem z książek Paulo Coelho (czytywałam za młodu, więc nie jest to gołosłowie). Smutne, że człowiek dorosły, inteligentny i z wielkim doświadczeniem życiowym posługuje się taką retoryką. Działanie uwodzące tłumy (czego dowodem jest popularność książek Coelho). Wypada zapytać zgodnie z myślą ostatnich rekolekcji: co to wnosi w rzeczywistą wiarę? Rozbudza uczucia, sprawia przyjemność, zachęca do niewyszukanej refleksji, której zwieńczeniem jest potulne pokiwanie głową nad mądrością autora. Nie wnosi nic nowego - ubiera ciągle te same myśli w coraz zgrabniejsze i powabniejsze słowa. Pozwala nie myśleć samemu, daje gładkie zastępniki. (Surogaty, jak by to powiedział Tischner).

Powraca do mnie myśl z owej rozmowy, do której tę notkę odnoszę. Na ile dzieła o. Jana Góry przybrały karykaturalne formy przez przypadek, przez niezrozumienie intencji twórcy, przez nieuświadomienie, a na ile ta karykaturalna forma jest pierwotnym zamierzeniem o. Góry, co byłoby bardzo smutne z punktu widzenia troski o rozwój wiary opartej na rozumie?

niedziela, 10 października 2010

wyjątkowo

Dziś wyjątkowo nie o Słowie Bożym przeznaczonym na tę niedzielę. Dziś będzie cytat z książki, którą obecnie kończę - Tomasza Terlikowskiego Bogobójcy czy starsi bracia. Myśliciele rosyjskiego prawosławia wobec judaizmu. Myślę bowiem, że jeszcze długo trzeba będzie głośno o tym mówić, nachalnie o tym przypominać. Są to słowa patriarchy Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej Aleksego II:
(...) On - Istniejący - jest Bogiem i Ojcem wszystkich, a my wszyscy jesteśmy braćmi, bowiem stanowimy dzieci Starego Przymierza zawartego na Synaju, który w Nowym Testamencie, jak wierzymy my - chrześcijanie - został odnowiony przez Chrystusa. Te dwa przymierza stanowią dwa stopnie jednej i tej samej religii bogoczłowieczeństwa, są dwoma momentami jednego bosko-ludzkiego procesu. W tym procesie ustanawiania przymierza między Bogiem a człowiekiem Izrael stał się narodem wybranym, któremu zostały przekazane Prawo i Prorocy. To przez niego od Przeczystej Dziewicy Maryi przyjął swoje "człowieczeństwo" wcielający się Syn Boży. Ta więź krwi nie zostaje zerwana i nadal trwa również po narodzeniu Chrystusa... I dlatego my, chrześcijanie, powinniśmy odczuwać i przeżywać to Jego pochodzenie jako przyłączenie do niewysławialnej tajemnicy widzenia Boga

Cóż więcej można powiedzieć w tym temacie?

P.S. Książka o Różańcu już wypożyczona i zaraz zabieram się za czytanie :)

sobota, 9 października 2010

na Dzień Papieski

Trafiłam dziś na artykuł w Rzeczpospolitej, dotyczący Jana Pawła II i Dnia Papieskiego. Przez ten artykuł przeziera momentami ta jakaś narodowa histeria na punkcie naszego papieża, umiłowanego sługi Bożego i tak dalej, i tak dalej. Opisywany Dzień Papieski, razem z jego genezą i skutkami, jest dla mnie wybuchem miłości do Jana Pawła II, tylko że ten wybuch doprowadza społeczeństwo do takich mdłości, że nie może się powtarzać częściej niż raz do roku. (No, od śmierci Jana Pawła II już dwa razy do roku).

Chciałabym, żeby było jasne: uważam Jana Pawła II za człowieka o niezwykłym potencjale, mądrości, świętości nawet. Nie oznacza to jednak, że mam bezkrytycznie patrzeć, jak robi się z niego polskiego bożka, którego przesłanie mamy realizować czy kultywować. Słowa, które we wspomnianym artykule uznawane są za przesłanie Jana Pawła II, są tak naprawdę słowami Chrystusa, Jego przesłaniem, Jego oczekiwaniem wobec nas. I to Jego właśnie oczekiwanie mamy spełnić, na Jego wołanie odpowiedzieć. Pontyfikat Jana Pawła II wiele zmienił i Pan Bóg nie powołał Karola Wojtyły bezcelowo czy przypadkowo. Jan Paweł II wiele przypomniał, wiele uświadomił, wiele odświeżył, wiele dopowiedział. Jego przesłanie jest jednak tylko i wyłącznie głoszeniem Słowa, które zostało wypowiedziane przed wiekami. To na tym Słowie powinniśmy się skupiać.

Przypominam sobie, że jako gimnazjalistka pisałam esej o księdzu Popiełuszce na konkurs pod hasłem Zło dobrem zwyciężaj. Jako nieuświadomione jeszcze wówczas stworzenie nie miałam pojęcia, że autorem tych słów nie jest ksiądz Jerzy. Nie miałam pojęcia, że jest to cytat biblijny i parę lat po tym konkursie mocno się zdziwiłam tym faktem. Obawiam się, że ze słowami Jana Pawła II może być podobnie. Wprawdzie wypowiedź o kremówkach nie zostanie potraktowana jako nowy dogmat, ale wiele innych - np. Nie lękajcie się - jako mądre, ponadczasowe i uniwersalne mogą zostać przypisane jego osobie. Obawiam się zatem, że dojdzie (a wydaje mi się, że dochodzi już teraz w niektórych przypadkach) do zafałszowania. Zafałszowania z jednej strony wspomnienia o osobie i duchowości Jana Pawła II; z drugiej strony znacznie gorszego zafałszowania Słowa Bożego.

Obserwując to, co się w naszym polskim kociołku gotuje w związku z Janem Pawłem II, myślę sobie, że chyba za bardzo jesteśmy skupieni na swoich wadach, niedociągnięciach, małostkach. Kiedy wreszcie zjawia się ktoś, kto wybija się ponad, rzucamy się, by go hołubić i wynosić jeszcze wyżej. Jeśli ta diagnoza jest trafna, to pozostaje tylko zaapelować o przyhamowanie i mądre wykorzystanie nauczania i charyzmatu Ojca Świętego Jana Pawła II. Takie ekscesy, jak ornat papieski, ornat z wizerunkiem Jana Pawła II albo z wizerunkami świętych kanonizowanych przez (sic!) naszego Papieża Jana Pawła II... cóż, nie wskazują na świadomość, co Jan Paweł II niósł Kościołowi i co mu dawał. Trzeba pamiętać, że skoro takie ornaty pojawiają się w ofercie sklepów, to jednak jest na nie zbyt. Ktoś z nich korzysta. Histeria nie jest wymysłem niepokornych.

Na ostatek mogę chyba napisać, że jedynym aspektem, w którym można by tolerować takie rozdmuchiwanie czci dla Jana Pawła II może być fakt, że przyczyni się to do jej usankcjonowania i kultywowania w przyszłości. Inna sprawa, czy chcemy, żeby Jan Paweł II pamiętany i czczony był jako lokalny bożek, który więcej przyniósł Polsce niż Kościołowi.