Czeka mnie trudnych kilka dni w miejscu, w którym bardzo ciężko przyznać się do bycia katolikiem. Katolikiem zaangażowanym i świadomym, ale jednak katolikiem. Ale. Dla niektórych desygnatem nazwy katolik jest babcia klepiąca różańce w kościele, głosująca na PiS i tak dalej. I lepiej, żeby się taka nie odzywała, bo cokolwiek powie, będzie źle.
Te dni będą trudne zwłaszcza dlatego, że pod pojęciem niektórych kryją się także moi bliscy. Najbliżsi, a w pewnym sensie najdalsi. Ewangelia wzywa mnie do bycia blisko nich mimo wszystko. Co zrobić, kiedy uciekają? Gonić, próbować złapać i zatrzymać?
To dziwne, że nie mam oporu zrobić znaku krzyża przed jedzeniem w barze mlecznym albo nawet na ulicy, jeśli jem w biegu kupioną drożdżówkę, a trudno mi to zrobić w domu, wśród rodziny. Piszę to nie z powodu jakichś ekshibicjonistycznych zapędów, ale raczej dlatego, że coraz częściej dostrzegam, do jakich paradoksów prowadzi stawianie sprawy wiary na ostrzu noża. Można tę sprawę tak traktować jedynie wtedy, kiedy naprawdę jest tego warta. A warta jest tego, wbrew pozorom, nie zawsze.
Pojawia się pytanie o granice kompromisu.
Pojawia się też pytanie o granice świadczenia.
Może te dwa pytania w ostateczności są jednym pytaniem o to samo.
Nastawajcie w porę i nie w porę.
będę pamiętać. znaczy postaram się.
OdpowiedzUsuń+++