czwartek, 30 grudnia 2010

miła nowina?

Dobra. Pan Jezus się narodził. Co dalej?

To wcale nie jest łatwe, stanąć w życiu w sytuacji młodego i zupełnie niedoświadczonego rodzica. Wszyscy wokół doradzają. A Ty masz w rękach coś, co nazwałbyś kukiełką, gdyby nie to, że samo się rusza i woła o jedzenie. Coś tak kruchego, że jeden nieuważny ruch może wszystko zniszczyć.

Tak się mogła czuć Maryja, tak pewnie odbierał to Józef. Młodzi rodzice - święci czy nie, ale ludzcy - postawieni pod ścianą (stajenki). I jeszcze taka odpowiedzialność: że mają w rękach Zbawiciela świata, któremu nie mogą dać nawet porządnej kołdry dla ochrony przez chłodem nocy.

Z jednej strony radosna pewność, że to już i to na pewno TO, więc Bóg sam się tym zajmie, Bóg nie da nam zginąć. Z drugiej strony bolesna niepewność czysto ludzka, czysto światowa: co, jak, gdzie, za co? I jeszcze prześladowanie, konieczność ucieczki, bezdomność, bezradność.

I cały czas ta mała kukiełka, którą może zniszczyć nieuważne podłożenie ręki pod główkę. Dziecię, którym się trzeba zająć niezależnie od własnych widzi-mi-siów, samopoczucia, nastroju i czasu. Wśród takich trosk łatwo zapomnieć o najważniejszym. Odsunąć Boga na bok. Skoro się nami na pewno zajmie, to teraz zajmijmy się sami sobą.

Módlmy się. Mamy w rękach nowonarodzonego Syna Bożego. Mamy w rękach nowy rok, który się zbliża. Mamy w rękach coraz to nowych ludzi, nowe relacje, nowe zadania i wyzwania. Tych rąk, skoro w nich coś trzymamy, nie da się pobożnie złożyć. Więc módlmy się tak, jak stoimy. Może niezgrabnie, może niepewnie, może czasem tak na szybko. Módlmy się. Bo bez tego...

sobota, 25 grudnia 2010

Puer natus :)

Dziś się nam narodził Chrystus :) Z tej okazji wszystkim, którzy tu zaglądają częściej bądź rzadziej, życzę radości, pokoju, uśmiechu, nadziei, MIŁOŚCI, a przede wszystkim Boga w sercu.

W Ewangelii czytanej podczas pasterki (Łk 2,1-14) padają słowa W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoim stadem. Życzę Wam - nam - także tego, żebyśmy potrafili (z Jego pomocą) być zawsze w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie - i dobrze odczytać dane nam znaki. A dary? To, co możemy dać, znajdzie się samo :)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

fejsbukowe obserwacje

Obserwując działalność w sieci wielu moich znajomych, którzy deklarują się jako katolicy, a nawet chodzą regularnie do kościoła i praktykują na różne inne sposoby, zastanawiam się, jak to z nami, chrześcijanami, katolikami, jest. Dają się wyróżnić zasadniczo trzy postawy:

1) katolik cukierkowo słodki. Jest maksymalnie ugrzeczniony i ukulturalniony, zawsze z dobrą radą i uśmiechem, a jak się przy nim przeklnie, to się łapie za uszy, żeby co złe nie weszło do głowy.

2) katolik mieszający się z tłumem. Skoro jego znajomi, choćby nie byli katolikami, zachowują się w sposób katolicki, to i jemu się zdarzy. Ale jeśli jego znajomi łamią wszelkie kanony postępowania, ułożone przez Chrystusa, to i on tym nie pogardzi. Jest równym ziomem, bo oprócz tego, że da się z nim iść codziennie na wódę, na laski i Bóg wie (sic!), gdzie jeszcze, to jeszcze chodzi do kościoła (a często także do duszpasterstwa albo innej grupy formacyjnej).

3) katolik zrównoważony. Jakoś zawsze znajduje dobre wyjście z sytuacji. Nie udaje na siłę świętego, raczej stara się do tej świętości dążyć. Swoje małe i większe słabości przyjmuje jako bodziec do pracy i nie robi z nich czegoś unormalniającego.

Trzecia postawa jest jakoś najrzadziej obierana. Przynajmniej według moich obserwacji. Ciekawe to. Bo przecież katolik jest inny, często jest ponad pewnymi rzeczami, ale jednocześnie jest bardziej ludzki, niż to się zwykle wydaje. Tak trudno o tym pamiętać?

sobota, 18 grudnia 2010

mea

Rewelacyjna książka - Józefa Tischnera Historia filozofii po góralsku. Dla wszystkich rozmiłowanych w gwarze góralskiej i/lub odpornych na filozofię :)

A w niej rewelacyjne zdanie, oczywiście ciut wyrwane z kontekstu, ale znaczenie pozostaje raczej zbliżone do zamierzonego przez Autora.

Tak to bywo: źle se siednies, a pote krzycys, ze Pon Bóg winien.

Oooj tak. Czasem słyszę od znajomych ateistów i innych, że my, katolicy (albo chrześcijanie w ogóle) mamy lepiej, bo mamy na kogo zwalić winę za nasze porażki. Jak nam się coś nie układa, to hyc!, podkładamy to autorstwu Pana Boga i już nam lepiej, już wygodniej. Ewentualnie można jeszcze powiedzieć, że Bóg tak chciał, taki niby przejaw zdania się na Jego wolę. I niby nie bluźnimy wtedy, bo przecież nie przypisujemy Mu wprost winy.

Trudno i boleśnie to zrobić, ale trzeba sobie w pewnym momencie swojego życia powiedzieć jasno i wyraźnie: za swoje życie odpowiedzialny jestem ja sam - przed sobą i przed Bogiem. Jego wola działa w moim życiu w zdecydowanie mniejszym zakresie, niż bym tego chciał. Niepowodzenia, których doznaję, porażki, które przeżywam, są skutkiem moich niedociągnięć, błędów, a jeśli nie moich, to innych ludzi, z którymi przyszło mi się spotykać, pracować i tak dalej. Pan Bóg jest na tyle miłosierny, że może mnie z takich opresji wyciągnąć - czasem za uszy, żebym dotkliwie odczuł swoją odpowiedzialność - ale to jest tylko i wyłącznie kwestia Jego miłosierdzia, a nie poczucia winy czy potrzeby rekompensaty.

Tak to bywo: źle se siednies, a pote krzycys, ze Pon Bóg winien.

Trzeba z tym mocno, usilnie walczyć. Ot co.

piątek, 17 grudnia 2010

pseudowigilijno-paraopłatkowe

Spotkania opłatkowe nie zawsze są miłe. Ale mogą coś w życiu zmienić. Mogą wprowadzić rewolucję. W tym czasie intensywnych spotkań opłatkowych tego właśnie Wam życzę.

Mi się spełniło ;)




Czuwajcie i módlcie się, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie.

wtorek, 14 grudnia 2010

zmagania

Dziś w duszpasterstwie trudne pytanie. Dlaczego chodzisz na roraty?

Odpowiedzi padały różne. Bardzo pobożne i takie całkiem prozaiczne. Tak naprawdę warto sobie zadać takie pytanie. W środku Adwentu. Po co?

Trudno mi było znaleźć odpowiedź na pytanie. Może dlatego, że to takie - oczywiste. Roraty są i już, i się na nie chodzi. Jednakowoż to, co najbardziej pewne i oczywiste, wcale takie nie jest, kiedy trzeba podać jego racje.

Dlaczego ja chodzę na roraty? Bo to służba. Przy mikrofonie, o ile tylko stan zdrowia pozwala. I trochę też przemagania siebie - zrobić coś, na co w codzienności nie ma się siły i odwagi. Z tej niecierpliwości wyczekiwania różne rzeczy człowiekowi przychodzą. Dużo modlitwy trzeba. Bardzo dużo.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

znów cisza

Jarmark minął, zwieńczony tradycyjnym sukcesem :) Trzy dni wytężonej pracy - w tym wczorajszy najcięższy. Z perspektywą pomocy potrzebującym. A potrzebujące kręciły się po klasztorze, wystawiały jakieś przedstawienie, prezentowały przygotowane układy taneczne. Dostały ciepły obiad - kto wie, dla niektórych może pierwszy i ostatni w tym tygodniu.

Szczególnie przemawia podczas Jarmarku idea caritas jako jednego z trzech filarów działalności Kościoła katolickiego (Benedykt XVI, Deus caritas est). Właśnie tego filaru, który przychodzi nam zbudować i utrzymać najłatwiej. Trzeba go budować mocnym, pewnym, wytrzymałym. Budujmy! Dziś każdy ma szansę zagrać choćby przez chwilę Boba Budowniczego. Na szczęście coraz więcej ludzi ma tego świadomość i pragnie tę możliwość wykorzystać. Niech każdy z nas stara się o to, co dla bliźniego dogodne - dla jego dobra, dla zbudowania (Rz 15,2-3).

Ale oprócz tej caritas przemawia do mnie podczas Jarmarku cisza. Konkretnie ta cisza, która towarzyszy sprzątaniu w niedzielę wieczorem. Oczywiście jest pełno hałasu - wynoszenia mebli, zbierania śmieci, tych wszystkich gospodarskich czynności, bez których nic by się nie dało zrobić. A jednak jakoś działa ta cisza, kiedy do nikogo się nie mówi poza wymienianiem wskazówek, zasięganiem informacji organizacyjnych. Dobrze czasem pomilczeć, nawet nosząc worki pełne ubrań, myjąc olbrzymie garnki, zmiatając podłogi czy cokolwiek. To w zasadzie też dla dobra bliźniego i dla zbudowania, bo gdyby się w takiej chwili odezwać, to by można nabluzgać przypadkiem. Albo się pokłócić.

I myślę sobie, że gdyby Pan Bóg nie chciał takiej ciszy, to by nam na nią nie pozwolił. I sam też by nie pozwalał Sobie na milczenie.

sobota, 11 grudnia 2010

Jarmark

Uwaga! Teraz będzie reklama! Reklama najbardziej wciągającej i pozytywnej inicjatywy, jaka się może zdarzyć w grudniu.

12 grudnia 2010 w refektarzu klasztoru oo. dominikanów we Wrocławiu (wejście od ul. Janickiego) odbędzie się już XXI Jarmark Dominikański. Zaczyna się o 9:00 i czeka na Was do 22:30. Co na nim? Mnóstwo atrakcji: kawiarenka - ciasta, ciasteczka, kawa, herbata wszystko!; second hand (czyli rzeczy bardziej i mniej używane, wśród których można złowić perełki; antykwariat z książkami i innymi fantami; loteria fantowa z ciekawymi nagrodami; stoisko z miodami z prawdziwej pasieki - te miody naprawdę mają coś wspólnego z pszczołami!; i masa innych atrakcji, w stylu stanowisk z biżuterią i innymi. Jarmark dostępny dla każdego przez cały dzień. A po co? Ano żeby zebrać pieniądze dla dzieciaków ze świetlicy środowiskowej przy ulicy Nowej - Fundacja Nowa Dominikańska dzięki temu zapewni im wyjazd zimowy i wyremontuje pomieszczenia świetlicy. Gra warta świeczki!

Jarmarkowi można pomóc na wiele różnych sposobów. Większość z nich już się wyczerpała w sensie terminowym, ale pozostają jeszcze takie możliwości: przyjść i kupując coś dla siebie, wspomóc dzieciaki z Nowej; przynieść ciasto i inne słodkie przysmaki albo napoje do kawiarenki - przyjmujemy cały dzień; a także, i może przede wszystkim pomodlić się - bo bez Bożej pomocy niewiele z tego wszystkiego wyjdzie.

W imieniu swoim i organizatorów/koordynatorów/pozostałych odpowiedzialnych/dzieciaków ze świetlicy zapraszam Was wszystkich serdecznie do włączenia się w tę akcję :) Zabrzmi banalnie, ale każda złotówka się liczy - każdy pierniczek zjedzony w kawiarence, każda para kolczyków albo nowa bluzka to pomoc tym, które mają gorszy start, a którym ten start staramy się jakoś ułatwić :) Przychodźcie tłumnie, przekazujcie dalej, zapraszajcie znajomych. Im nas więcej, tym lepiej :)




Inny to Jarmark niż ten rozsławiany Jarmark Bożonarodzeniowy na wrocławskim Rynku. Tam się je, pije, kupuje głupoty i napędza machinę komercji, słuchając piosenek o kobietach, które łamią serca w święta Bożego Narodzenia. U nas - robi się coś ciut bardziej konstruktywnego. No i jeszcze jeden plus - u nas nikt nie będzie śpiewał o zawiedzionej miłości ;)

piątek, 10 grudnia 2010

Pomoc Kościołowi w Potrzebie

Artykuł, który mną wstrząsnął. W zestawieniu z niedawną notką mojej Współodpowiedzialnej.

Na co się zdaje nasza tolerancyjność? Dlaczego do niej dążymy? Czy właśnie przez takie prześladowania? A może jesteśmy prześladowani i dyskryminowani, bo w jakiś przedziwny sposób dajemy na to pozwolenie?

I jakże się różni chrześcijaństwo na Zachodzie od chrześcijaństwa w krajach Wschodu, Bliskiego i Dalekiego. Jak różni się świadectwo, które się składa tu i tam. Apostoł - świadek - martyr - męczennik.

Omnes sancti martyres, orate pro nobis!

czwartek, 9 grudnia 2010

niewiadome

Brutalnych metod używa czasem Pan Bóg, żeby człowieka nauczyć rozsądku. Czasem kończy się na kilkudniowym przymusowym milczeniu. Czasem kończy się gorzej. A czasem - w ogóle się nie kończy.

Natomiast w dzisiejszej Ewangelii jedno z tych zdań, które ukochałam: (...) królestwo niebieskie doznaje gwałtu i ludzie gwałtowni zdobywają je. Ukochałam nie dlatego, że jest takie wspaniałe. Ukochałam, bo nie wiem, o czym jest. Nie umiem go rozgryźć. To jedno z tych zdań, które się kocha, bo zmuszają do pracy, do myślenia. I do wołania o pomoc. Więc właśnie je ukochałam.

Może Pana Boga też tak trzeba kochać. Właśnie przez to, że się nie wie, jaki On jest. Że nie można Go ogarnąć. Że jak się chce Go poznać, to trzeba wołać o pomoc - do Niego samego. Filozoficznie bardzo to słabe - błędne koło. Ale może właśnie dlatego.

Kochać. Tak. Bóg jest Miłością. Nawet w tej swojej brutalności.

wtorek, 7 grudnia 2010

banałowy song

Człowiekowi się zdaje, że już tyle przeszedł. I tyle się wysilił, żeby zdobyć ten najwyższy jak dotąd szczyt. A jak już na tym szczycie stanie, złapie oddech i się rozejrzy, to zobaczy. Najpierw - ile mu się udało przejść, jakie przeszkody pokonał. A potem - ile jeszcze przed nim.

Właśnie tak patrzę i - o dziwo - mina mi wcale nie rzednie. Przecież dalsza droga ma jeszcze większy sens niż wszystko, co do tej pory. Będzie ciężko. Ale na końcu będzie - jak to mówią w moim duszpasterstwie - godnie i grubo. Bo na końcu czeka Ten, który mnie zawołał i ciągle ciągnie w Swoją stronę. To chyba trochę tak, jakbym wisiała na linie, a On mnie wciągał w górę, żebym stanęła na szczycie. Na tym szczycie, który jest naprawdę godny tego, by się o niego starać. No więc jak sama nie mogę, nie umiem, nie mam siły - to mnie podciągnie.

Bo kiedy nie umiemy się modlić, to sam Duch Święty modli się w nas.

Ale nie o tym było dzisiaj na rekolekcjach. Dzisiaj było o byciu świadkiem. Niespecjalnie lotnie, nieprzesadnie głęboko, trudno mi coś w tym znaleźć dla siebie. Na pewno miło się słuchało. Banał ubrany w ładne słowa nie przestaje być banałem, ale czasem dobrze sobie takie rzeczy przypomnieć. Myślę też, czy nie jest trochę tak, że banał jest relatywny względem czasu. Znaczy - to, co teraz jest dla mnie banałem, kiedyś było największym odkryciem, które na długo zmieniło myślenie. I znowu - jeśli teraz odkrywam coś nowego, to może się okazać, że za rok, dwa, dziesięć, stanie się takim samym banałem jak to, na co teraz patrzę z dystansu. Przychodzi mi też do głowy pytanie, co sprawia, że tak ważne rzeczy się banalizują?

poniedziałek, 6 grudnia 2010

ponad miłostki

Rekolekcje adwentowe. Jakoś trudno w tym roku. Jakby się już wyrosło z pewnych rzeczy. Z pewnych schematów. Z pewnych myśli. Nie wiem, czy nie za szybko. Po wczorajszym dość mizernym kazaniu dzisiaj już jakby lepiej. Myśl, która mi zapadła w pamięć (i w kalendarz):
Jest coś, czemu wasza fizyczność nie postawi granic - i jest to miłość.


W nas, ludziach, jest coś nieskończonego. W naszym ciele mieszka nieskończona Miłość. O ile oczywiście potrafimy ją przyjąć. Tej Miłości nie ograniczy nasza skończoność, małość, kruchość, mizerność. Ani fizyczna, ani duchowa, ani mentalna. Możemy mówić najprostszymi słowami, ale Pan Bóg zawsze z nich sam wyjdzie, jeśli tylko na to pozwolimy.

A jednak - Miłość jest niekochana. W drodze ku świętości - pokochajmy tę Miłość. Tylko tyle. Aż tyle. Jak? Może właśnie nie stawiajmy Jej granic. Ale to tylko jedna z możliwych odpowiedzi. Może tylko moja własna, i może każdy musi wypracować swoją.




Przedziwnie łączy się to z wczorajszą rozmową z A., podczas której zadała mi pytanie: od czego zaczęłabyś mówić, gdybyś miała komuś niewierzącemu opowiedzieć o Bogu? Nie wiem, od czego. Stanęłabym przed kimś takim i pewnie powiedziałabym najpierw w duchu: Panie Boże, prowadź!, a potem by poszło. Ale myślę też, że pierwszą i najważniejszą rzeczą, o której chciałabym powiedzieć takiej osobie - niezależnie od tego, że może to zabrzmieć banalnie - jest właśnie Miłość. Bóg jest Miłością.

Jakoś w mojej formacji zanikł ostatnio ten element. A przecież jest tak niesamowicie ważny!

Bez tej miłości można żyć,
mieć serce suche jak orzeszek,
malutki los naparstkiem pić
z dala od zgryzot i pocieszeń,
na własną miarę znać nadzieję,
w mroku kryjówkę sobie uwić,
o blasku próchna mówić "dnieje",
o blasku słońca nic nie mówić.

(Wisława Szymborska, Gawęda o miłości ziemi ojczystej)

protest

W moim otoczeniu za sprawą pewnej bardzo wpływowej w tym względzie osoby furorę robi ostatnio określenie masochizmu religijnego. Pod pojęciem tym kryje się między innymi udział w dwóch Mszach świętych w ciągu dnia - roratach i Mszy popołudniowej.

Irytuje mnie to pojęcie niepomiernie. Czy udział w Mszy świętej, która jest przecież centrum życia chrześcijanina, można stawiać w jakiś dziwny sposób na równi z udręczaniem samego siebie?

Jeśli chodzi o wstawanie wczesnym rankiem mimo tego, że wieczorem tak czy siak idzie się na Mszę świętą, to można to nazwać zupełnie inaczej. Określenie masochizm religijny użyte w kontekście Mszy świętej przywodzi na myśl tę charakterystyczną postawę Polaka-katolika: idę na Mszę, bo trzeba, więc im szybciej się skończy, tym lepiej. A dwie w ciągu dnia? Przecież to udręka.

Dziwolągom językowym i mnożeniu bytów mówimy stanowcze NIE.

niedziela, 5 grudnia 2010

ucałują się

II niedziela Adwentu i coraz bardziej wzrasta radość i nadzieja tego oczekiwania.

Izajasz (Iz 11,1-10) kreśli obraz sądu, którego dokona Ten, który przyjdzie, napełniony Bożym Duchem. Pokazuje Jego wszechmoc, dzięki której może tchnieniem swoich warg uśmiercić bezbożnego. W zasadzie należałoby się przestraszyć. Jakim jesteśmy pyłkiem, skoro On tak łatwo sobie z nami może poradzić! Jednak Izajasz w dalszych słowach ukazuje wręcz sielankową wizję świata po tym sądzie: wilk zamieszka wraz z barankiem, pantera z koźlęciem razem leżeć będą, cielę i lew paść się będą społem i mały chłopiec będzie je poganiał. Krowa i niedźwiedzica przestawać będą przyjaźnie, młode ich razem będą legały. Lew też jak wół będzie jadał słomę. Niemowlę igrać będzie na norze kobry, dziecko włoży swą rękę do kryjówki żmii. (We wrocławskim kościele oo. dominikanów znajduje się kaplica błogosławionego Czesława, w której podstawę ołtarza stanowią lew i baranek oraz człowiek i pies (?), którzy okazują sobie czułość i miłość). Ta sielanka ma ścisłe uzasadnienie w tym, że kraj się napełni znajomością Pana. Nic dobrego na świecie stać się nie może, jeśli nie ma w nim Pana i nie dąży się do Jego poznania.

Psalm (Ps 72,1-2.7-8.12-13.17) jest jakby kontynuacją wizji Izajasza. Jak już On przyjdzie, to będzie samo dobro. Jak można na Niego nie czekać z niecierpliwością?

Natomiast głos św. Pawła (Rz 15,4-9) jest takim jakby dzwoneczkiem, który się odzywa na przypomnienie. Można udawać, że się nie słyszy: przygarniajcie siebie nawzajem, bo i Chrystus przygarnął was ku chwale Boga. Byłoby to jednak nieuczciwością wobec Chrystusa, który stał się sługą obrzezanych dla okazania wierności Boga i potwierdzenia przez to obietnic danych ojcom oraz po to, żeby poganie za okazane sobie miłosierdzie uwielbili Boga. Gwoli najprostszej uczciwości lepiej zatem usłyszeć polecenie św. Pawła i się do niego zastosować. A w ogóle najpiękniej by było, gdybyśmy w naszej wierze wszystko to, co usłyszymy od Boga, przekuwali w czyn. Może to dobry czas, żeby zacząć?

I wreszcie Ewangelia. Dwa nawiązania do tego, co wcześniej. Pierwsze - o korzeniu: siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. Skoro tak, to ta Odrośl z korzenia Jessego nie może być zła, bo inaczej sama siebie by musiała wyciąć. Drugie - o pyłku: Ten, który idzie za mną, mocniejszy jest ode mnie; ja nie jestem godzien nosić Mu sandałów. I to nie powód, żeby zamierać ze strachu przed Nim ani żeby się na Niego obrażać, że ma więcej (mocy, na przykład) niż ja. To raczej powód do tego, żeby swoją małością i pyłkowością wskazać na Jego wielkość.

Czego sobie i Wam wszystkim, drodzy Czytelnicy, życzę :)

sobota, 4 grudnia 2010

przepustka

Ponieważ aktualnie pisanie jest jedynym bezbolesnym i w ogóle bezproblemowym sposobem komunikowania się ze światem, notka może być dłuższa niż zwykle :)

Kościół przypomina nam dzisiaj o dwojgu świętych, którzy dali dwa różne świadectwa o Bogu. Uderzyła mnie różnica między nimi.

Pierwsza jest św. Barbara. W mojej świadomości zawsze funkcjonowała jako patronka górników, chyba przez szkolne wbijanie do głów informacji o barbórce. Po przeczytaniu jej żywotu przez dłuższą chwilę nie mogłam nic powiedzieć (i nie miało to nic wspólnego z uwarunkowaniami fizjologicznymi). Tak dotkliwe męczarnie mogą zostać przyjęte jedynie poprzez wiarę, bardzo wielką wiarę. (Albo przez spore odstępstwo od normalności, ale przecież nikt nie zakłada, że człowiek wierzący jest normalny, czyli zgodny z tym, co we współczesnym świecie jest powszechnie przyjmowane). Świadectwo, które mało kto jest w stanie złożyć. Śmierć z ręki własnego ojca. (Trochę zaskakuje, że czczono ją jako patronkę dobrej śmierci, ale myślę, że chodzi raczej o śmierć w Bożym Duchu, a nie o sposób umierania. Taką mam przynajmniej nadzieję).

Drugim świętym wspominanym dzisiaj jest św. Jan z Damaszku. Ojciec Kościoła, Doktor Kościoła, uczony, myśliciel, pisarz. W porównaniu ze św. Barbarą taki trochę wymuskany i jakby wyjęty spod klosza. Według Kościoła dostępuje tej samej co św. Barbara chwały oglądania Boga już teraz.

Są takie głosy wśród wiernych, czasem nawet tych bardziej uświadomionych, że czcić to się powinno tylko tych męczenników, którzy dali realne świadectwo, którzy żyli zgodnie z Bożym Prawem na przekór realnemu niebezpieczeństwu. Są też głosy, że czczenie męczenników jest objawem chorej martyrologii i rozkoszowania się okrucieństwem, dlatego dla zdrowia Kościoła powinno się czcić tylko tych świętych, których kult nie opiera się na wspominaniu ich męki.

A przecież to zupełnie nie tak. W Kościele - Wspólnocie - każdy posługuje innymi talentami, charyzmatami, innym rodzajem świadectwa. Są ludzie stworzeni do pisania i przepowiadania, są ludzie stworzeni do ciężkiej pracy, do dzieł miłosierdzia, do męczeństwa wreszcie. Częstokroć te różnorodne powołania jakoś się w człowieku łączą. Nawet jeśli nie - każdy dar się przydaje i każdy jest przepustką do świętości. To taka pocieszająca perspektywa. Trzeba tylko dobrze swój charyzmat rozeznać i dobrze go wykorzystywać. (Przypomina mi się tekst zadany na wczorajsze spotkanie odpowiedzialnych w duszpasterstwie - II rozdział adhortacji Christifideles laici, między innymi o zadaniach świeckich w Kościele).

Łączy się z tym także to, co czas jakiś temu usłyszałam podczas spowiedzi: żeby się z nikim nie porównywać. Każdy ma swój sposób dochodzenia do Pana Boga i swój sposób dawania o Nim świadectwa. Wiem, że się powtarzam - pisałam o tym już kiedyś - ale nie robiłabym tego, gdyby to nie było tak ważne. Każdy z nas ma szansę na świętość. Nie musimy dawać się palić na stosie czy zamykać w wieży. Nie musimy też pisać kilkudziesięciotomowych rozpraw teologicznych. Wszystko możemy, niczego nie musimy.

Czy św. Barbara musiała dać się ściąć przez własnego ojca? Nie, oczywiście. Mogła się zaprzeć Boga. Mogła też zrobić użytek z jakiegoś innego od męstwa daru - na przykład z daru wymowy, rozumu, modlitwy... Widocznie takie dary nie zostały jej dane w takiej ilości czy jakości, jak dar męstwa. (Albo nie potrafiła ich rozpoznać).

Czy św. Jan z Damaszku mógł ponieść śmierć męczeńską? Pewnie mógł. Mógł pojechać z jakąś misją ewangelizacyjną i dać się zabić w imię Chrystusa. Sam żył w takich warunkach, że śmierć męczeńska mu nie groziła. I umiał tę sytuację wykorzystać - nie dla swojej wygody, ale dla chwały Bożej: użyć tych darów, które zostały mu dane w większej ilości czy lepszej jakości. Właśnie daru rozumu, wymowy, przepowiadania...

Zatem grunt to znaleźć swoje miejsce w świecie. Gdzie Bóg nas posiał, tam mamy kwitnąć, jak pisała św. Teresa Wielka.

piątek, 3 grudnia 2010

niemota

Stało się. To, co się stać musiało. Chociaż liczyłam, że jednak później, że trochę dłużej będę się mogła nacieszyć.

Zaniemówiłam.

Właśnie wtedy, kiedy najbardziej się chce Panu śpiewać, struny głosowe wydają agonalne okrzyki i westchnienia. A może to i dobrze. Trochę pokory się przyda. Może ta cisza - jeszcze wczoraj od świeżego śniegu, a dzisiaj od nieposłusznego gardła - jest jakimś sposobem przeżycia Adwentu. W tej ciszy może uda się usłyszeć ciche kroki Tego, który się nigdy nie narzuca. Co najwyżej patrzy uparcie w oczy, że aż nie można nie odwrócić wzroku.



No i wreszcie stały spowiednik i kierownik duchowy. Mała stabilizacja. Uzyskana w ostatnim normalnym odruchu mojego gardła.

I śmieszne słowa, że za pokutę wystarczy to klęczenie. Pół godziny klęczenia. Tak niewiele!

I jeszcze wcześniej, ważne słowa - i trudne. Że Maryja tak naprawdę jest nieodkryta. Że pokazuje nam zawierzenie. Chyba właśnie tego trzeba. Zawierzenia.

czwartek, 2 grudnia 2010

w cichości

Sezon rorat. Niewyspania, zmęczenia, przemarznięcia. Śpiewania, ciemności, świec. CZEKANIA.

W tym śniegu, który spadł, jest coś dobrego. Mianowicie - cisza. O 5:20, kiedy idę na przystanek, samochody jadą i milczą. W ogóle ich nie słychać. Ta cisza jest w gruncie rzeczy radosna, bo wiadomo, że zaraz będzie inaczej. I zaraz po tej ciszy jest inaczej - jest śpiew, już w kościele. Śpiew, który zapiera oddech i odbiera głos - dzisiaj już prawie dosłownie. Lubię ten kontrast. Najbardziej lubię tę ciszę zimowej nocy. W takiej ciszy nie słychać nic niepotrzebnego.

Może właśnie w takiej ciszy przychodzi na świat Jezus.

Oby było słychać tylko Jego. Oby się Adwent stał czasem takiej właśnie ciszy.