wtorek, 7 grudnia 2010

banałowy song

Człowiekowi się zdaje, że już tyle przeszedł. I tyle się wysilił, żeby zdobyć ten najwyższy jak dotąd szczyt. A jak już na tym szczycie stanie, złapie oddech i się rozejrzy, to zobaczy. Najpierw - ile mu się udało przejść, jakie przeszkody pokonał. A potem - ile jeszcze przed nim.

Właśnie tak patrzę i - o dziwo - mina mi wcale nie rzednie. Przecież dalsza droga ma jeszcze większy sens niż wszystko, co do tej pory. Będzie ciężko. Ale na końcu będzie - jak to mówią w moim duszpasterstwie - godnie i grubo. Bo na końcu czeka Ten, który mnie zawołał i ciągle ciągnie w Swoją stronę. To chyba trochę tak, jakbym wisiała na linie, a On mnie wciągał w górę, żebym stanęła na szczycie. Na tym szczycie, który jest naprawdę godny tego, by się o niego starać. No więc jak sama nie mogę, nie umiem, nie mam siły - to mnie podciągnie.

Bo kiedy nie umiemy się modlić, to sam Duch Święty modli się w nas.

Ale nie o tym było dzisiaj na rekolekcjach. Dzisiaj było o byciu świadkiem. Niespecjalnie lotnie, nieprzesadnie głęboko, trudno mi coś w tym znaleźć dla siebie. Na pewno miło się słuchało. Banał ubrany w ładne słowa nie przestaje być banałem, ale czasem dobrze sobie takie rzeczy przypomnieć. Myślę też, czy nie jest trochę tak, że banał jest relatywny względem czasu. Znaczy - to, co teraz jest dla mnie banałem, kiedyś było największym odkryciem, które na długo zmieniło myślenie. I znowu - jeśli teraz odkrywam coś nowego, to może się okazać, że za rok, dwa, dziesięć, stanie się takim samym banałem jak to, na co teraz patrzę z dystansu. Przychodzi mi też do głowy pytanie, co sprawia, że tak ważne rzeczy się banalizują?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz