niedziela, 26 czerwca 2011

zamierzenie

Łukasza ciąg dalszy.

I cały lud, który Go słuchał, a nawet celnicy przyznawali słuszność Bogu, przyjmując chrzest Janowy. Faryzeusze zaś i uczeni w Piśmie udaremnili zamiar Boga względem siebie, nie przyjmując chrztu od niego.
(Łk 7,29-30)


Jak łatwo sprzeciwić się Bogu!

A Pan Bóg w swoich zamiarach wobec nas jest bardzo elastyczny. Czasem myślę, że może za bardzo. Przecież dużo łatwiej by było, gdyby wziął tak raz za fraki jednego czy drugiego, wytarmosił i zrobił, jak Mu się podoba. Na przykład takich faryzeuszów i uczonych w Piśmie.

sobota, 25 czerwca 2011

quo vadis, Ecclesiae?

Wczoraj miałam okazję uczestniczyć w dwóch spotkaniach, zorganizowanych w ramach Nocy Kościołów we Wrocławiu 2011.

Pierwszym był panel dyskusyjny na temat wizji Europy według bł. Jana Pawła II. Gośćmi byli ks. prof. Wiesław Wenz z PWT we Wrocławiu, prof. Zdzisław Krasnodębski z uniwersytetu w Bremie, red. Tomasz Terlikowski z Frondy. Nie było niestety posła Jana Olbrychta. Panel poprowadził red. Piotr Semka z Rzepy Dyskusja nie była zbyt ożywiona, ale pod koniec padło bardzo ważne zdanie. Ks. Wenz, wsłuchując się w negatywne opinie rozmówców na temat Europy i jej świata wartości, powiedział wreszcie, że nie możemy dać się zdominować i zdołować przez takie czarne wizje. Że nie jest dobrze i że może nawet jest źle, ale jeśli pogrążymy się w otchłani tej ciemności, to nic nie zmienimy. Zamiast ciągle patrzeć za siebie, trzeba też spojrzeć w przód.

Natomiast drugim wydarzeniem - zaraz po tym panelu, w tym samym Kościele Uniwersyteckim - był recital Marka Torzewskiego, tenora, znanego bardziej z chwytliwego Do boju, Polsko!. Program, przedstawiony w harmonogramie Nocy Kościołów, wyglądał całkiem ciekawie: Ave Maria Schuberta, Panis angelicum Francka, Ave verum Mozarta... Oprócz tego jakieś dwa współczesne utwory, nawiązujące bezpośrednio lub pośrednio do Jana Pawła II (jeden z nich był organowy i został odegrany). Niestety, zamiast uciechy duchowej dostałam sporą porcję frustracji i wściekłości. Nie dość, że z powodu kręgu odbiorców czułam się jak na zjeździe pacjentów oddziału geriatrycznego i zaniżałam średnią wieku o dobre 30 lat, to jeszcze program recitalu, z jakiegoś nieznanego powodu, został zmieniony. I tak, rzeczywiście usłyszeliśmy wspomniany utwór organowy, Ave Maria i jeszcze ten drugi utwór, którego tytuły nie pomnę. Natomiast potem pan Torzewski urządził sobie szoł, śpiewając włoskie disco polo (swoją drogą, to nie jego repertuar i słychać to było niemiłosiernie) i aranżując interaktywny kabaret. Interaktywny kabaret polegał na tym, że pan Torzewski wyciągnął z tłumu jakąś kobietę, stanął z nią w prezbiterium i polecił jej ruszać ustami w czasie, kiedy on będzie śpiewał - tak, żeby wyszło takie śpiewanie na rybę.

Geriatryczna publika miała świetną zabawę, a mi szczęka opadła do samej ziemi i trudno ją było potem wynieść. Bo, oczywiście, rzecz działa się w kościele, a za plecami pana Torzewskiego i jego pomocnicy było tabernakulum z Najświętszym Sakramentem. Co było dalej, nie wiem, gdyż dokonałam jednego słusznego wyboru i wyszłam stamtąd. Szczerze mówiąc, trochę się bałam, że następną atrakcją będzie taniec z panem Torzewskim w prezbiterium do rytmu tego włoskiego disco polo.

Zastanawiam się, czy program recitalu rzeczywiście został zmieniony nagle, czy może założenie było takie, że w harmonogramie niech to sobie ładnie wygląda, a my damy panu Markowi trochę pobłaznować, bo przecież jest gwiazdą. Tak czy siak, na takie szoł zgodzili się ludzie Kościoła - zarówno świeccy organizatorzy z Radia Rodzina, jak i duchowni, chociażby proboszcz Kościoła Uniwersyteckiego. Powstaje naglące pytanie: czemu nikt się nie sprzeciwił? Czemu nikt nie postawił sprawy na ostrzu noża, stając w obronie świętości i godności miejsca i Osoby, która w tym miejscu przebywa? I następne pytanie, łączące się z wcześniejszym panelem dyskusyjnym: jak mamy budować chrześcijańską Europę, skoro sprzedajemy swoje świętości byle komu i z byle powodu?

czwartek, 23 czerwca 2011

słowem jak mieczem

Tym razem magluję Łukasza. Dwa spostrzeżenia.

Spryt, przebiegłość, inteligencja szatana. Zarysowane w Ewangelii (Łk 4,1-13). Dobra Nowina nie znosi zła, nie zabiera go ze świata. Szatan kusi Chrystusa, obserwując przy tym uważnie, co Jezus mówi i robi. I ostatecznie używa przeciw Niemu Jego własnej broni - słów Pisma. Oczywiście z Chrystusem nie wygra. Ile razy jednak dzięki takim sztuczkom wygrywa z nami?

Uzdrowienie opętanego w Kafarnaum (Łk 4,31-37), coś niesamowitego. Jezus powiedział, Jezus rozkazał i stało się. Co więcej, stało się w sposób doskonały: zły duch rzucił go na środek i wyszedł z niego, nie wyrządzając mu żadnej szkody. Jak już Jezus coś powie, to klękajcie, narody!

piątek, 17 czerwca 2011

vox populi

Szanowna Redakcjo!
Zdecydowałam się napisać do Państwa w związku z felietonem ojca Jana Góry OP pt. "Beatyfikacja od dołu", opublikowanym w ostatnim numerze miesięcznika.
Ojciec Góra, opisując beatyfikację Jana Pawła II posługuje się metaforami i konstrukcjami, które ja, jako katoliczka, uważam za niedopuszczalne. Najpierw pisze, iż na rozpalonych twarzach pielgrzymów zobaczył "Jego oblicze". Mówienie o dostrzeżeniu w czyjejś twarzy czyjegoś oblicza dla katolika wiąże się prosto z Obliczem Chrystusa. Dalej ojciec Góra pisze o poznawaniu bł. Jana Pawła II po łamaniu chleba. Cały ten fragment wprawił mnie podczas lektury w konsternację - nie miałam pewności, czy dotyczy Chrystusa, czy Jana Pawła. Ostatecznie doszłam do wniosku, że jednak Jana Pawła. Poczułam się zniesmaczona, bo znak łamania chleba jest "zastrzeżony" dla Jezusa Chrystusa.
Powyższe uwagi nie wynikają z jakiegoś szczególnego wykształcenia teologicznego, ale z prostej intuicji wiernego, dla którego Ewangelia jest wciąż aktualnym przesłaniem, a jednocześnie Słowem bardzo bliskim. Jeśli ktoś chce to Słowo przeinaczać, naturalne jest reagowanie sprzeciwem. W dobie wolności słowa ojciec Jan Góra oczywiście może wyrażać, co mu się podoba. Z jego poglądami (i, w konsekwencji, tekstami) można się zgadzać bądź nie, ale nie to jest tutaj kluczowe. Kluczowa jest zgoda Redakcji na publikację tekstu, który w moim odczuciu zawiera nadużycia teologiczne.
Oczywiście można powiedzieć, że jest to tylko felieton, a więc specyficzny gatunek literacki, i nie podaje się w nim niczego ex cathedra. Myślę jednak - a nie jestem w tym odosobniona - że podobne wypowiedzi nie tylko nie wnoszą nic dobrego do świadomości katolika, ale wręcz mogą tę świadomość zaburzyć. Od "miesięcznika poświęconego życiu chrześcijańskiemu" oczekiwałabym wypowiedzi w tonie rzeczywiście chrześcijańskim. Moim zdaniem bezpośrednie odnoszenie do bł. Jana Pawła II (czy jakiegokolwiek świętego) słów mówiących o Jezusie Chrystusie zdecydowanie wykracza poza ten ton - zwłaszcza jeśli wychodzi z ust zakonnika, kapłana, duszpasterza. Stwarza bowiem zagrożenie potraktowania tej metafory dosłownie i uznania Jana Pawła za lokalnego bożka.
Nie postuluję tu tworzenia nowego Świętego Oficjum ani wprowadzania cenzury do miesięcznika. Proszę tylko o uwagę w doborze tekstów. Ewentualnie o jakąś rozsądną krytykę czy komentarz takich wywodów, zamieszczone na łamach. Proszę o to dla dobra wszystkich czytelników, z których nie wszyscy muszą myśleć krytycznie (nawet jeśli takie jest założenie Redakcji).
Z poważaniem,
a przede wszystkim z Panem Bogiem,
O.A., Wrocław


Tak. Wysłałam przed chwilą. Amen.

czwartek, 16 czerwca 2011

samo-luby

Myślałam sobie właśnie o moich współlokatorach i ich związku. Napełniło mnie to smutkiem.

Są parą od siedmiu lat. Niedawno się rozstali, bo nie mieli perspektywy na przyszłość. Do wyboru był ślub albo rozstanie i zdecydowali się na to drugie. Teraz do siebie wrócili, a moja współlokatorka mówi, że na razie jest dobrze, a co będzie, to się zobaczy.

Smutne to, że ludzie budujący związek nie mają żadnej perspektywy. Skupiają się na tym, że teraz jest fajnie, a przyszłość po prostu przyjdzie. Nie wiem, czy to jest poważne traktowanie drugiej osoby. Jeśli kocham i traktuję poważnie, to wpisuję tę osobę na stałe w moje plany życiowe i myślę o przyszłości już choćby dlatego, że nie zależy ona tylko ode mnie. Natomiast w wypadku moich współlokatorów...

Podobnie, kiedy zapytałam współlokatorkę, jakie mają plany na przyszły rok względem mieszkania, odpowiedziała tylko za siebie. Asekuracja, poszukiwanie bezpieczeństwa w myśleniu tylko o sobie? Więc po co być w związku, który nie daje mi bezpieczeństwa w myśleniu o dwóch osobach?

Smutne to, że młodzi ludzie nie mają odwagi budować czegoś trwałego. Zamiast pięknego, ale trudnego w utrzymaniu zamku - wolą postawić szałas albo, jeszcze lepiej, kupiony gdzieś pokątnie namiot. Bo w razie czego łatwo go można zwinąć i udać, że się tu wcale nie było. A już na pewno nie było się tu we dwoje.

wtorek, 14 czerwca 2011

ach, ten charakter

Śpiewanie w scholi ma tę cudowną stronę, że można przypatrywać się ludzkim historiom poprzez sakramenty. Dzisiaj u wrocławskich dominikanów odbyło się bierzmowanie. Mszy przewodniczył i sakramentu udzielił ksiądz biskup Andrzej Siemieniewski. Dopełnienie sakramentu chrztu przyjęło 18 osób, w tym jeden dorosły.

Osiemnaście osób kolejny raz powiedziało Bogu tak. Mam nadzieję, że nie było to uroczyste pożegnanie z Kościołem w obecności biskupa. Że poniosą dalej to, co dzisiaj otrzymali, i zrobią to świadomie, dojrzale i odpowiedzialnie.

I fragment kazania księdza biskupa, który mi zapadł mocno w pamięć. Że ta chrześcijańska dojrzałość to tak naprawdę odpowiedzialność. Odpowiedzialności za swoją świętość, odpowiedzialność za zbawienie bliźnich, odpowiedzialność za Kościół. Ci młodzi przyjmowali ją dopiero dzisiaj. My, którzy im towarzyszyliśmy, w większości przyjęliśmy ją wcześniej. Co z tego wynika? I jak pomóc im w tym nowym zadaniu?

Poczułam się wtedy trochę jak taka starsza siostra, której obowiązkiem jest poprowadzenie niedoświadczonych młodych dalej.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

pobudka

Słowo na dziś. I chyba nie tylko na dziś. Powaliło mnie w pozytywnym sensie.

Mk 10,49:
Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię.


Spe salvi facti sumus - W nadziei już jesteśmy zbawieni (Rz 8,24).
Nie bój się, wierz tylko (Mk 5,36).

Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię.

niedziela, 12 czerwca 2011

ćwiczenia duchowe

Wielkie pytanie o miłość bliźniego. Czy przymknąć oko na imprezę odbywającą się od wczorajszego popołudnia u sąsiadów, żeby się dobrze bawili nadal? Czy może zadbać o własny święty spokój? Co będzie oznaką miłości bliźniego? Rozwiązanie pierwsze ma jeszcze ten plus, że się człowiek ćwiczy w cnocie cierpliwości. Rozwiązanie drugie ma plus taki, że człowiek może pouczyć się do egzaminu, który już za tydzień. (Swoją drogą, może chodzi właśnie o to, żebym się w niedzielę nie uczyła? Z drugiej strony, impreza trwa już od wczoraj i wczoraj również utrudniała mi naukę). Ciężkie to wszystko. Stosowanie przykazania miłości, znaczy.

Moja współlokatorka zapytała wczoraj wieczorem ironicznie, czy może sąsiedzi coś świętują. Odpowiedziałam, że może wigilię Zesłania Ducha Świętego. Taaaa... może i tak być. Wolałabym jednak, żeby chrześcijańska radość wyrażała się w mniej uciążliwy sposób.


P.S. Dojrzewa we mnie list do redakcji W drodze. Jeszcze trochę i go napiszę.

sobota, 11 czerwca 2011

pojedynek gigantów?

Już sama myślałam, że dam spokój. Że może się czepiam, że przeginam, że przecież to nic złego. Jednak nie mogę. Muszę to napisać, bo eksploduję. Felieton o. Jana Góry OP w ostatnim numerze W drodze położył mnie na łopatki i czuję się zmieszana z błotem. Jeśli tak ma wyglądać polski katolicyzm, to ja wysiadam.

Felieton zaczyna się opisem drogi o. Góry i jego młodych podopiecznych na Mszę beatyfikacyjną do Rzymu. Opisem maksymalnie emocjonalnym i wskazującym na pewien kult jednostki (noszenie za nim krzesła przez młodzież, żeby sobie mógł usiąść?!). Ale nic to. Najlepsze (najgorsze?) zaczyna się mniej więcej w połowie artykułu. O. Góra opisuje, jak w drodze powrotnej zatrzymali się w jakimś hoteliku. Tu pozwolę sobie przytoczyć dość obszerne fragmenty, bo mi samej brakuje słów.
Tam po kolacji w podniosłej atmosferze robimy podsumowanie naszej pielgrzymki. Wspominając wczorajsze doświadczenie ulicy i placu, nawet nie spostrzegliśmy, że o 21:37 On* sam przyszedł do nas. Na rozpalonych twarzach pielgrzymów zobaczyłem Jego oblicze. Przyszedł, jak wtedy w Krakowie do okna, mówił spokojnie, wyraźnie, dobitnie. I chociaż Tole jest wysoko w górach, to spotkanie z Janem Pawłem nie było kwestią podwyższonego ciśnienia.

Tu następują cytaty z przemówień i homilii Jana Pawła II, okraszone odpowiedziami pielgrzymów na temat miejsca i daty. I dalej, coś, co mnie osobiście doprowadziło do łez:
Potwierdzały to rozpalone oczy pielgrzymów, zapatrzone w Jego portret wiszący na ścianie. On jest wśród nas. Skąd oni to wiedzieli? Bo serca nasze pałały. Byliśmy jak uczniowie zdążający do Emaus i poznaliśmy Go po łamanym chlebie. Łzy przemyły nasze oczy. Widzieliśmy Go wyraźnie w twarzach bliźnich, tak brzydkich i pospolitych, a przecież tak pięknych. Ja płakałem i miałem problemy z widzeniem, ale wierzę młodym, którzy lepiej widzą i czują, że On naprawdę był wśród nas i nas pobłogosławił. Chyba przez to, że byliśmy razem i stworzyliśmy wspólnotę, do której On dotarł, tak jak my dotarliśmy do Niego. (...) W tym hoteliku wieczorem mówiliśmy do siebie szeptem, aby nie zagłuszyć słów błogosławionego.

Nie jestem teologiem i nie mam takich aspiracji, ale jako dla osoby wierzącej i w swoją wiarę zaangażowanej powyższe fragmenty wskazują na pewne zagrożenie. Mówienie o bł. Janie Pawle łudząco przypomina i myli się z mówieniem o Chrystusie. Może się czepiam, ale to chyba Chrystusa, a nie Jego sługi, mamy widzieć w twarzach bliźnich. I to chyba Chrystusa, a nie Jego uczniów, mamy rozpoznawać po łamaniu chleba. A młodzi rzeczywiście lepiej czują niż dorośli, ale zdecydowanie gorzej myślą. Czy zadaniem dorosłych nie jest wskazanie im właściwego miejsca rozumu w wierze, zamiast podtrzymywania emocji religijnych?

Powracają do mnie wszystkie stłumione przez beatyfikację obawy. Że zrobimy sobie z bł. Jana Pawła jakiegoś bożka regionalnego, tym ważniejszego, że bliskiego i namacalnego. A przynajmniej że niektórzy tak zrobią. Można machnąć ręką i stwierdzić, że o. Jan Góra i Ruch Lednicki to nie moja sprawa, nie mój klimat, nie moja grupa. W moim odczuciu jednak troska o dobro Kościoła nakazuje mocno się tym interesować i występować przeciw, kiedy widzi się przegięcia.

Utworzenie frontu przeciw Janowi Górze, o czym pisałam jakiś czas temu, coraz bardziej się przybliża.

* wszystkie zaimki odnoszące się do bł. Jana Pawła zachowuję za tekstem oryginalnym, czyli pisane wielką literą.

czwartek, 9 czerwca 2011

(od)sądzenie

Marka ciąg dalszy.

Opowieść o kobiecie cierpiącej na krwotok (Mk 5,21-34). Kobieta, która uwierzyła, że jeśli tylko dotknie Jego płaszcza, będzie uleczona. I Jezus, który poczuł, natychmiast poczuł, że moc wyszła od Niego. A nade wszystko - ten moment, kiedy Jezus pyta, kto Go dotknął. Uczniowie traktują Go trochę jak dziecko: widzisz, ile ludzi, każdy Cię mógł dotknąć, nie zawracaj głowy. A jednak Jezus wiedział, że to było inne dotknięcie. On (...) rozglądał się, by ujrzeć tę, która to uczyniła.

Cicha nadzieja żyjąca w człowieku tutaj ma okazję eksplodować i w pełni się wyrazić. Te słowa wskazują przecież, że Jezus nie zważa na ignorujące spojrzenie innych ludzi. Sam czuje i sam szuka. Nawet gdy inni spisują mnie i moją sprawę na straty, Jezus nie ustaje w rozglądaniu się, w poszukiwaniu właśnie mnie i mojej sprawy. Niech sobie wszyscy machają rękami. On nie machnie. Jemu zależy na nas.

środa, 8 czerwca 2011

finito

Wczoraj odbyło się ostatnie spotkanie Szkoły Odnowy WiarY, zwanej SOWĄ. Dzieła, w które przez cały rok wkładałam dużo czasu, pracy, zaangażowania i serca w ogóle. Za rok SOWY nie będzie - będzie coś innego, za co być może wezmę odpowiedzialność. Zobaczymy.

Myślę o tym, ile dobrego SOWA mi dała. Ile musiałam czytać, i to rzeczy, po które dobrowolnie pewnie bym nie sięgnęła - albo w każdym razie musiałabym się bardzo mobilizować. I ile z tych rzeczy są naprawdę potrzebne chrześcijanom, aby mogli pełniej żyć swoją wiarą. Myślę o tym, że gdyby nie SOWA, pewnie nadal byłabym średnio zorientowaną katoliczką bez szczególnej formacji.

Zastanawiam się, ile ja dałam SOWIE, a przede wszystkim ludziom, którzy pojawiali się na spotkaniach. Myślę, że za mało. Że można było więcej i że w przyszłym roku, jeśli będzie taka możliwość, spróbuję to naprawić. Nie chodzi o to, żeby mnie jeszcze bardziej podziwiali za wiedzę - ostatecznie każdy może sobie poczytać kilka mądrych książek czy dokumentów. Chodzi o to, żeby służyć ludziom jak najlepiej - ad maiorem Dei gloriam. Zastanawiam się, jak to robić. Co poprawić. Jeśli się uda, będą całe wakacje na przemyślenie tej kwestii. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Nie wiem, jak mam podziękować tym wszystkim, bez których SOWY by nie było: mojej Współodpowiedzialnej, duszpasterzowi, a także ludziom-słuchaczom, ludziom-dyskutantom, wszystkim ludziom, którzy się jakoś przewinęli przez spotkania. Tak naprawdę to ja im powinnam dziękować, a nie oni mnie (mi?). I nie wiem, jak.

piątek, 3 czerwca 2011

szukanie

Kolej na świętego Marka.

Dwie refleksje z pierwszego rozdziału.

1. Chrystus przyjął chrzest Janowy i zaraz też Duch wyprowadził Go na pustynię. A przebywał na pustyni czterdzieści dni, kuszony przez szatana (Mk 1,12n). Nie przyjmuje się sakramentu po to, żeby mieć święty spokój. Przyjmuje się go po to, by od razu wyjść na pustynię i mieć siłę stawić czoła Złemu, który chce zniszczyć moc sakramentu - moc Chrystusa. Pójście do spowiedzi nie oznacza, że po niej zacznie się sielanka. Ja osobiście zawsze największych pokus doświadczam przez pierwszych kilka dni po spowiedzi (taki mały ekshibicjonizm).
To, co czyste, przyciąga szatana. Może dlatego, że sam był kiedyś czysty i jakoś za tym tęskni? (To tak za świętym Augustynem).

2. Chrystus dokonywał w Kafarnaum cudów, uzdrawiał wielu, którzy do Niego przychodzili. Kiedy wyszedł na pustynię, przyszli do Niego uczniowie: Wszyscy Cię szukają. A On, zamiast potulnie wrócić i dalej dokonywać cudów hurtem, powiedział: Pójdźmy gdzie indziej (Mk 1,37n). Znudziło Mu się? Liczył na jakieś bardziej spektakularne przypadki poza Kafarnaum? Myślę, że raczej liczył, że ci, którzy potrzebują, sami do Niego przyjdą. Może nawet pójdą za Nim po całej Galilei. Tak jak u Mateusza - za Jezusem chodziły tłumy.
Chrystusa nie mamy na własność. Nawet kiedy przyjmujemy Jego Ciało - sytuacja najbardziej intymna z możliwych - nie mamy Go na własność. Po pierwsze dlatego, że oprócz nas przyjmują Go w tej intymności setki i tysiące innych ludzi. Po drugie (i ważniejsze chyba) dlatego, że przyjmując Go, mamy Go dawać dalej. Nie mówię tu o bezczeszczeniu Najświętszego Sakramentu, ale o wykorzystaniu jego owoców. Chrystus sam ucieka od zamknięcia w czyimś światku.