niedziela, 29 sierpnia 2010

pokornych wieńczy zwycięstwem

Czytania z dzisiejszej Liturgii Słowa w piękny sposób zgrały się z moimi przemyśleniami ostatnich dni, związanymi z pewnymi rozmowami i zdarzeniami. Po pierwsze - pokora.
O ile wielki jesteś, o tyle się uniżaj, a znajdziesz łaskę u Pana. Wielka jest bowiem potęga Pana i przez pokornych bywa chwalony. Na chorobę pyszałka nie ma lekarstwa, albowiem nasienie zła w nim zapuściło korzenie.
Syr 3, 18.20.28
I słowa Ewangelii (Łk 14, 1.7-14), przypowieść, w której Jezus jakby "daje po łapkach" zaproszonym gościom: Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Tłumaczy to zresztą bardzo zdroworozsądkowo, można powiedzieć: może się zdarzyć, że będziesz musiał wtedy zająć gorsze miejsce i spotka Cię ujma, której nie doznałbyś, gdybyś od początku był skromny i pokorny. Co więcej, jeśli taki będziesz właśnie, skromny i pokorny, to może Cię spotkać wielki zaszczyt. O co chodzi? Chyba o to, byśmy nie bali się być pokorni. Byśmy do tej pokory dążyli, nawet jeśli wydaje nam się czasem, że jest ona nieuzasadniona. Myślę, że brak pokory wynika często ze strachu. Boimy się, że przez to ominie nas coś ważnego, że stracimy jakieś dobro. Znowu, znowu, kolejny raz trzeba nam pamiętać o wyższym Dobru, o nagrodzie przygotowanej gdzie indziej, o tym, iż nie tylko życie doczesne musimy sobie ułożyć.
Ta pokora może być jednym z kluczyków otwierających drzwi Królestwa Niebieskiego. Pan Bóg otwiera je jednym wielkim kluczem - Swoją łaską. Skoro jednak możemy Mu w tym pomóc, czemu unikamy tego zadania?

Drugie czytanie (Hbr 12, 18-19.22-24a) pokazuje nam, że jesteśmy wybrani, wywyższeni. Nie swoją mocą, ale mocą Boga - osobowego Boga. I jako taki - nie chmura, nie ogień, nie burza, ale osobowy Bóg - wymaga On naszej pokory. Z Jego łaski nie mamy się chlubić, mamy ją dobrze wykorzystać. Wszak "nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa" (Ga 6, 14). To, że przystąpiliśmy "do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego", oznacza tyle, że mamy nieść dalej, co właśnie tu otrzymaliśmy. Żeby coś dać drugiej osobie, trzeba być pokornym. Inaczej obdarowany zostanie postawiony na niższej pozycji, potraktowany jako gorszy.

Jest jeszcze jedna ważna sprawa, nad którą zastanawiam się od dłuższego czasu, a dzisiejsza Ewangelia stanowi dobre intro. Pod koniec perykopy z Ewangelii Jezus mówi do gospodarza:
(...) kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzymasz przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych.
Myślę, że trzeba często przypominać o tym, że drugi człowiek nie jest prostym narzędziem w naszej drodze do Królestwa Bożego. Nie możemy się drugą osobą posługiwać jak wytrychem, nie możemy jej traktować przedmiotowo. Chrystusa odnajdziemy w człowieku tylko o tyle, o ile traktujemy tego człowieka w stu procentach podmiotowo. Bóg może nam wszystko dać i wszystko odebrać jednym skinieniem palca (przepraszam za kolokwializm) i dlatego nie daje nam ludzi jako zabawek albo jako stopni, po których możemy się dostać do bram niebieskich. Jeśli mam zaprosić na ucztę "ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych", to nie po to, żeby pokazywać im swoją wielkość, ale też i nie po to, żeby potraktować ich jak środki do celu. Oni sami - ci ubodzy, ułomni, chorzy - są moim celem.

Tak sobie myślę, że ten ostatni akapit współgra jakoś z filozofią dialogu, a więc poniekąd także z tym, co mówił ks. Tischner.

sobota, 28 sierpnia 2010

rodzina to jest siła!

Wczorajsze wspomnienie św. Moniki i dzisiejsze wspomnienie św. Augustyna natchnęły mnie optymizmem. Historyczny dowód na skuteczność modlitwy wstawienniczej. Mama modląca się o nawrócenie dla syna. Udało się. I to jeszcze jak!

Myślę o tych wszystkich, których proszę o modlitwę za mnie i za tych, których sama swoją modlitwą obejmuję. Tak naprawdę też tworzymy rodzinę. Rodzinę, w której zamiast więzów krwi członków łączą więzy modlitwy. Czy nazwa rodzina, pochodząca od słowa rodzić, jest uprawniona w tym wypadku? Myślę, że tak - modlitwą rodzimy przecież innych ludzi do otrzymania łaski od Pana Boga. Rodzimy ich do pewnych zmian. A do nowego życia rodzi ich - nas - sam Jezus Chrystus :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

święty spokój kontra świętość

Dziś chciałoby się wiele, bardzo wiele napisać, a najgorsze, że na tematy ze sobą nie powiązane. Dlatego raczej skupię się na najluźniejszej myśli - pozostałe mogą poczekać :)

Podróże pociągami zawsze skłaniają mnie do rozmyślań. Kiedy człowiek tak patrzy za okno na wszystko, co przemija, jakoś samoczynnie włącza się w głowie wielki telebim z własnymi myślami, skojarzeniami i tak dalej. Wskutek tego na obraz za oknem nakłada się obraz z wnętrza głowy i wyjść z tego może całkiem ciekawe połączenie. Kiedy wczoraj wieczorem wracałam z Jarosławia, dokąd pojechałam odwiedzić znajomych na Festiwalu Muzyki Dawnej "Pieśń naszych korzeni" (o tym kiedy indziej), na obraz za oknem nałożył się obraz pary, z którą się widziałam między innymi.

W toku rozmyślań i wyobrażeń dotarło do mnie, że nic w tej sytuacji nie ma za darmo. Oni są ze sobą już ładnych parę miesięcy, jest ładnie i pięknie, ale od środka to wygląda ciut inaczej. Wchodząc w związek, w relację z drugim człowiekiem, tracę coś z siebie. Tracę czas, który mogłabym poświęcić wyłącznie swoim sprawom. Tracę niezależność i samowolę, bo pewne decyzje muszę (i chcę) podejmować wspólnie z drugą stroną. Wymieniać tak można i dalej. Kiedy tak sobie o tym pomyślałam, przypomniało mi się, co kiedyś usłyszałam, że poznanie Boga można osiągnąć tylko wtedy, jeśli się dobrze poznało ludzi. (Pomijam już kwestię, czy poznanie Boga w ogóle jest możliwe). Hmmm, ruszyła się moja główka, może więc z relacjami jest podobnie? Może wchodząc w relację z Bogiem, łącząc z Nim moje życie, także coś tracę?

No jasne! Tracę wtedy przede wszystkim ten dobrze nam wszystkim znany ŚWIĘTY SPOKÓJ. Tak, tak, wcale go nie zyskuję, jest dokładnie odwrotnie. Owszem, nie muszę samodzielnie szukać drogi, którą mam kroczyć - wyznacza mi ją Jezus Chrystus. Ale jeśli już podejmuję się iść tą drogą (czy raczej Drogą), to w łeb bierze cały spokój i całe zadowolenie z siebie. Nieustannie, ciągle, aż do znudzenia trzeba pracować nad sobą, zastanawiać się nad swoim postępowaniem, szukać odpowiedzi na pytania, które odpowiedź mogą mieć jedynie w Bogu. Kiedy idę tą Drogą, to każde zejście z niej stawia przede mną ogromną trudność: bo powrót na tę drogę wymaga skruchy, wymaga pokuty, czego nie musi przeżywać nikt, kto tą Drogą nie postępuje.

Dobra. Straciłam już ten hołubiony święty spokój. To może teraz coś w zamian? W końcu, jak już stracę coś z siebie dla mężczyzny albo dla przyjaciółki, to nie dzieje się to za darmo. Z Panem Bogiem jest trochę inaczej. On nam daje obietnicę ŚWIĘTOŚCI, zbawienia, jeśli będziemy Go kochać i postępować zgodnie z Jego wskazówkami. Problem polega na tym, że zbawionym można być dopiero po śmierci, czy się to komu podoba, czy nie. Całkiem to sprytne, swoją drogą, bo wtedy już na pewno nie zejdę z obranej drogi :) W każdym razie - perspektywa życia z Bogiem musi zakładać istnienie życia po śmierci, życia wiecznego.

Tak sobie pomyślałam, że to wszystko przypomina związek między kobietą a mężczyzną: najpierw następuje etap zauroczenia czy zakochania - życie doczesne - w którym staram się z nadzieją na dobry, pożądany efekt, ale nie mam pewności, co z moich starań wyjdzie. Dopiero potem mamy do czynienia z miłością dojrzałą - życiem wiecznym - kiedy tej miłości można być pewnym i kiedy można kosztować jej owoców.

Co wynika ze wszystkiego, co napisałam wyżej? Wynika z tego mniej więcej tyle, że moja główka, kiedy produkowała myśli w pociągu, trochę się pomyliła. Porównanie relacji międzyludzkich do relacji człowiek-Bóg nie przebiega tak prosto. W tej drugiej wchodzą bowiem w grę kategorie i zjawiska ponadludzkie. Przekracza się płaszczyznę, którą doskonale znamy i o której możemy się wypowiadać z większą lub mniejszą pewnością; przechodzi się na płaszczyznę, o której możemy jedynie spekulować, a i to tylko z pomocą Bożej łaski.

Wniosek ostateczny: uważać trzeba, jak się rusza główką, bo sobie można nabić guza, ot co!

wtorek, 24 sierpnia 2010

święci i nieskalani przed Jego obliczem

Dziś w Kościele obchodzimy święto św. Bartłomieja, Apostoła. Zaintrygowało mnie to, ponieważ dotarło do mnie, że bardzo niewiele o nim wiem. Swoim zwyczajem postanowiłam zajrzeć do internetowego brewiarza, żeby zasięgnąć nieco informacji. I cóż? Okazuje się, że stan mojej wiedzy mniej więcej pokrywa się z tym, co Kościół mówi o tym świętym. Był, został powołany przez Chrystusa. Dowiedziałam się tyle, że pochodził z Kany Galilejskiej, do Pana przyprowadził go uczeń Jezusa, Filip (późniejszy Apostoł), że w Ewangelii Bartłomiej występuje pod dwoma imionami (u św. Jana jako Natanael), że właściwie nie wiadomo, gdzie apostołował i przyjmuje się Indie, chociaż mogła to być równie dobrze Etiopia, Arabia Saudyjska lub Mezopotamia.

Czytając tę notę o św. Bartłomieju, pomyślałam sobie, że z naszego, ludzkiego, ziemskiego punktu widzenia to trochę smutne: przeszedł z Jezusem długą drogę, wiele wycierpiał (aż do męczeńskiej śmierci), niósł Dobrą Nowinę obcym ludziom i obcym narodom, a teraz nie jesteśmy w stanie powiedzieć o nim wiele więcej niż to, że był i wierzył. Owszem, doczekał się kultu, nawet w Polsce, doczekał się licznych sanktuariów. Na ile jednak jego osoba istnieje w świadomości zwykłego katolika?

Jednocześnie myślę sobie, że takich jak św. Bartłomiej - powołanych, wiernych, aktywnych i ostatecznie zupełnie albo prawie zupełnie zapomnianych - jest całe mnóstwo. Św. Bartłomiej miał to szczęście, jeśli można się tak wyrazić, że był Apostołem, więc wspomina o nim przynajmniej Ewangelia. O ilu wielkich, dobrych, wybranych przez Boga ludziach nie słyszeliśmy w ogóle, chociaż byli, wierzyli, działali? Ilu takich ludzi mijaliśmy codziennie na ulicy albo widzieliśmy w nietypowych sytuacjach? W świetle takich rozmyślań tym mocniej przemawiają do mnie słowa z II modlitwy eucharystycznej: (...) daj nam udział w życiu wiecznym z (...) wszystkimi świętymi, którzy w ciągu wieków podobali się Tobie (...). Również z tymi świętymi, których świat pominął, których nie zauważył, albo do których jeszcze nie dorósł.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

... miłość nie jest już przykazaniem...

Najpierw powiedzieć muszę, że długa separacja od Pisma świętego działa destrukcyjnie i dostrzegam to po sobie. Nawet jeśli przez ostatnie tygodnie w ogóle bym do niego nie sięgnęła, sam fakt, że nie mogę tego zrobić, powoduje we mnie jakąś taką oklapłość. Rozstać się ze Słowem na krótko - to tylko pokazuje, jak bardzo tego Słowa potrzeba. Rozstać się z nim na dłużej - to ciężkie doświadczenie. Całe szczęście, że są jeszcze Msze święte i Liturgia Godzin.

Ostatnią lekturą, którą się zachwyciłam, jest encyklika Benedykta XVI Deus caritas est. Zafascynowała mnie i sprawiła, że nie od razu mogłam się zabrać za cokolwiek innego. W pierwszej jej części papież, jak sam zapowiada we wprowadzeniu, precyzuje "niektóre istotne dane na temat miłości, jaką Bóg, w tajemniczy i darmowy sposób ofiaruje człowiekowi, razem z wewnętrzną więzią tej miłość, z rzeczywistością miłości ludzkiej". W tej części ujęła mnie kwestia dwóch rodzajów miłości: eros i agape, niejako o historii tych dwóch pojęć w Piśmie świętym i o historii ich znaczenia, a także o tym, że chrześcijaństwo poniekąd nie może istnieć bez tej pierwszej, co oznacza, że nie może jej wyeliminować, jak chcą niektórzy. Natomiast druga część encykliki mówi o praktycznych aspektach miłości w Kościele, o dziele charytatywnym, o dziele miłości.

To właśnie druga część mocno mną wstrząsnęła, gdyż dobrze pamiętam słowa mojego niegdysiejszego duszpasterza, że Kościół nie jest instytucją charytatywną. Zostały one wypowiedziane w znaczeniu, jakoby ludzie nie powinni od Kościoła oczekiwać działań charytatywnych, bo Kościół jest od sprawowania Sakramentów, od modlitwy i ewangelizacji. Encyklika Deus caritas est staje na całkiem przeciwnym stanowisku:
Wewnętrzna natura Kościoła wyraża się w troistym zadaniu: głoszenie Słowa Bożego (kerygma-martyria), sprawowanie Sakramentów (leiturgia), posługa miłości (diaconia). Są to zadania ściśle ze sobą związane i nie mogą być od siebie oddzielone. Caritas nie jest dla Kościoła rodzajem opieki społecznej, którą można by powierzyć komu innemu, ale należy do jego natury, jest niezbywalnym wyrazem jego istoty. (tamże, 25a)


Tak stanowcze ujęcie tej sprawy świadczy o jej wielkiej wadze. W dalszych punktach Benedykt XVI mówi o specyficznym charakterze charytatywnej działalności Kościoła, o tym, jakie osoby powinny i mogą się do tej pracy zabierać oraz w jaki sposób to czynić. W tym kontekście - jak zaznacza papież - szczególnej mocy nabiera Hymn o Miłości z 1 Kor 13:
Św. Paweł (...) naucza nas, że caritas jest zawsze czymś więcej, niż zwyczajną działalnością: "Gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic mi nie pomoże" (w.3). Hymn ten powinien być Magna Charta całej posługi kościelnej (...). (tamże, 34)


Encyklika ta, poprzez odniesienie najpierw do eros i agape, a potem do caritas, pięknie pokazuje jedność i jednolitość życia chrześcijańskiego, a także przypomina Kościołowi ścieżkę wytyczoną mu 2000 lat temu.

Jednakowoż, czytając ją, miałam również gorzką refleksję. Wiąże się ona z przytoczonym stanowiskiem mojego dawnego duszpasterza, dominikanina. Pomyślałam sobie bowiem, że pewnie nie on jeden próbuje przekazać ludziom, których ma pod swoją duszpasterską opieką, swoją własną wizję Pana Boga i Kościoła, nieraz diametralnie różną od oficjalnego stanowiska Kościoła. Zabolało mnie, że zostałam oszukana (słowa te padły już po ukazaniu się encykliki Deus caritas est), ale jeszcze mocniej zabolało, iż takie nieścisłości i samowolki burzą jedność Kościoła i mogą doprowadzić wielu ludzi - pojedynczych, ale razem tworzących całkiem sporą grupę - do fałszywych wniosków i zafałszowania wiary. Oby tylko dobry Bóg zechciał to wszystko prostować, a niepokornych?, niedouczonych?, ekscentrycznych?, kreatywnych?! kaznodziejów i duszpasterzy... nawracać na dobrą drogę, na Swoją drogę...

czwartek, 19 sierpnia 2010

troska

Nieustający zachwyt Liturgią Godzin.

Z dzisiejszych nieszporów:

Panie, czym jest człowiek, że troszczysz się o niego,
czym syn człowieczy, że Ty o nim myślisz?

Ps 144

wtorek, 3 sierpnia 2010

natychmiast

W dzisiejszej Ewangelii (Mt 14, 22-36) widzimy scenę, kiedy Jezus, krocząc po jeziorze, przychodzi do uczniów, którzy są tym faktem przerażeni. Piotr wystawia swego Pana niejako na próbę - "Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do Siebie po wodzie". I - dziwna rzecz - Pan Jezus wcale się nie obraża, nie odchodzi, nie karci Piotra, ale mu na to pozwala. Przyzywa go. A kiedy Piotr na chwilę waha się w wierze i zaczyna tonąć, Pan Jezus nie zostawia go samego. Autor natchniony pisze o tym w sposób, który urzekł mnie kiedyś i od tamtej pory urzeka nieustannie:
Piotr wyszedł z łodzi i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: "Panie, ratuj mnie".
Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go (...)

Jezus NATYCHMIAST wyciągnął rękę. Jezus NATYCHMIAST pomógł Piotrowi, gdy ten naprawdę tej pomocy potrzebował. Ten fragment Ewangelii daje niesamowitą, niewysłowioną nadzieję. Bóg jest przy człowieku i doskonale widzi, kiedy trzeba wkroczyć do akcji - kiedy człowiek sam sobie nie poradzi. I Pan Bóg pomaga wtedy NATYCHMIAST.

Jednocześnie Jezus nie zostawia Piotra samego sobie. Stawia mu trudne, ale konieczne pytanie: dlaczego zwątpiłeś? Nazywa go nawet człowiekiem małej wiary. To, że Bóg ratuje człowieka - bo go kocha - nie znaczy, że nie rozlicza go. Że nie patrzy na to, co człowiek robi. Chodzi o to, żeby nie kierować się tylko nadzieją Bożej pomocy. Chodzi o to, żeby jednocześnie z nadzieją rodziła się w człowieku świadomość sprawiedliwości i konieczności poniesienia konsekwencji.

Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go