niedziela, 31 października 2010

correctio fraterna

Znowu nie o czytaniach.

O upomnieniu braterskim tym razem.

Po Mszy świętej poszłam do zakrystii, w której proboszcz siedział i przyjmował intencje mszalne. Nawet nie raczył na mnie spojrzeć, tylko zapytał od razu: To co będzie i kiedy? Grzecznie odpowiedziałam, że ja nie po to. Aż się chłop wzdrygnął i wyprostował z wrażenia.

A ja przyszłam, żeby zapytać, czemu nagina przepisy liturgiczne, a nawet je lekceważy. Rzecz jasna zapytałam w bardziej przystępnej formie. Ksiądz proboszcz po kilku zdaniach zaczął się śmiać i dopytywać, czy poza tym, o czym powiedziałam, coś jeszcze było nie tak. Ręce mi opadły. Zwłaszcza że koronnym argumentem było: bo u księdza dziekana też tak jest.

Widocznie nie wszystkim księżom zależy, żeby wierni wiedzieli, co się we Mszy świętej dzieje i dlaczego. Bardzo nie chcę myśleć, że nie wszyscy księża sami wiedzą, o co dokładnie chodzi.

prywata

Na podstawie rozmów toczących się obok mnie: przy stole, na kanapie, przed telewizorem, w samochodzie, na cmentarzu podczas sprzątania, w kuchni i wszędzie indziej (co, swoją drogą, wskazuje na jakąś obsesję ze strony rozmówców) zaczęłam się zastanawiać nad zdaniem: Wiara to moja prywatna sprawa.

Jedyny możliwy aspekt prywatności wiary, jaki przychodzi mi do głowy, to ten, że wiary nikt mi nie może narzucić. Nie można mnie zmusić do uwierzenia w istnienie czegokolwiek, a już zwłaszcza do wiary rozumianej (zgodnie z Katechizmem Kościoła Katolickiego) jako odpowiedź na Boże wezwanie.

Niemożliwe jest dla mnie do przyjęcia życie z wyraźnym podziałem na role: teraz jestem katolikiem, bo siedzę w kościele albo nawet w domu modlę się z rodziną, a jutro do 15 będę urzędnikiem, nauczycielem, politykiem czy kim tam jestem w swojej pracy. Życie katolika musi być traktowane - uwaga, moje ulubione słowo - holistycznie, całościowo. Inaczej stanie się zakłamane i skutkiem tego będzie zaprzeczeniem samego siebie. Jak wiadomo z klasycznej definicji prawdy, nie można o czymś powiedzieć, że jest i jednocześnie, że nie jest. Życie katolika, żeby było życiem katolika, musi być... życiem katolika, jakkolwiek to brzmi. Wymaga to czasem zamieszania się w życie innym ludzi, grup, społeczności. Nie po to, by wycinać zło mieczem i niszczyć je ogniem. Raczej - żeby pouczać. Correctio fraterna, braterskie pouczenie. Skoro tak, to wiara nie może być sprawą prywatną, musi wychodzić poza mnie.

I raz na zawsze trzeba sobie powiedzieć: nikt nie mówił, że to będzie łatwe. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz (Mt 10,34). Byle od tego miecza nie zginąć.


P.S. Na łopatki rozłożył mnie wynik w wyszukiwarce: Jezus Chrystus - Wikicytaty. Znaczy - chyba sławny ten Jezus, skoro Wikicytaty Go uwzględniają.

P.S. 2 (bardziej merytorycznie) Gdyby wiara miała być sprawą prywatną, wygasłaby tuż po śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa, bo Apostołowie nie musieliby jej przekazywać dalej. Takie luźne skojarzenie.

sobota, 30 października 2010

szkoła wiary

Szkoła wiary. Ta prawdziwa. Szkoła wiary bezwarunkowej, odważnej, nieugiętej. Pierwsze testy zdane. Przede mną jeszcze dwa egzaminy i kilka kolokwiów.

I cisza, jakby wszyscy bali się zauważyć. Albo spisali mnie na straty. Dobrze więc. Rachunek zysków i strat będzie wystawiony za jakiś czas.

Próba dobrej rady: czasem trzeba się dostosować, więc możesz przeżegnać się w duchu i nic nikomu nie pokazywać. Rada była dobra o tyle, że podziałała na mnie jak wstrząs elektryczny. NIE. Właśnie tak nie można. Trzeba pozwolić Panu Bogu działać. Wśród najbliższych i najdalszych, w porę i nie w porę. Jeśli czasem trzeba, żeby działał przeze mnie - posługując się mną - to trzeba. Możliwe, że jeśli JA nie dam im świadectwa, to nie zrobi tego nikt inny. Jestem narzędziem w rękach Pana Boga, tak jak to mówiły kochana Mała Tereska i Matka Teresa z Kalkuty.

Jutro Pan Bóg zadziała przeze mnie w ogromnej porcji pierogów ruskich, które będę robić dla całej rodziny. Mówię serio. Pierogi od katola są tak samo dobre, jak od kogokolwiek innego. W przypadku moich pierogów śmiem twierdzić, że nawet lepsze.



To zaś, co dzisiaj oddala od Ciebie,
Niech spłonie w ogniu miłości.

z Hymnu ostatnich nieszporów

piątek, 29 października 2010

... wiary ustrzegłem...

Czeka mnie trudnych kilka dni w miejscu, w którym bardzo ciężko przyznać się do bycia katolikiem. Katolikiem zaangażowanym i świadomym, ale jednak katolikiem. Ale. Dla niektórych desygnatem nazwy katolik jest babcia klepiąca różańce w kościele, głosująca na PiS i tak dalej. I lepiej, żeby się taka nie odzywała, bo cokolwiek powie, będzie źle.

Te dni będą trudne zwłaszcza dlatego, że pod pojęciem niektórych kryją się także moi bliscy. Najbliżsi, a w pewnym sensie najdalsi. Ewangelia wzywa mnie do bycia blisko nich mimo wszystko. Co zrobić, kiedy uciekają? Gonić, próbować złapać i zatrzymać?

To dziwne, że nie mam oporu zrobić znaku krzyża przed jedzeniem w barze mlecznym albo nawet na ulicy, jeśli jem w biegu kupioną drożdżówkę, a trudno mi to zrobić w domu, wśród rodziny. Piszę to nie z powodu jakichś ekshibicjonistycznych zapędów, ale raczej dlatego, że coraz częściej dostrzegam, do jakich paradoksów prowadzi stawianie sprawy wiary na ostrzu noża. Można tę sprawę tak traktować jedynie wtedy, kiedy naprawdę jest tego warta. A warta jest tego, wbrew pozorom, nie zawsze.

Pojawia się pytanie o granice kompromisu.

Pojawia się też pytanie o granice świadczenia.

Może te dwa pytania w ostateczności są jednym pytaniem o to samo.




Nastawajcie w porę i nie w porę.

wtorek, 26 października 2010

refleksje po

Pracować dla Pana Boga można nie tylko poprzez bycie księdzem, zakonnikiem, zakonnicą. Pracować dla Pana Boga można zawsze i wszędzie poprzez to, co się robi najlepiej, jak się umie, zgodnie z zasadami i mając na względzie dobro drugiego człowieka. Praca dla Pana Boga bywa czasem trudna. Hm, czasem nawet bardzo trudna. Praca dla Pana Boga może wymagać więcej wysiłku i zaangażowania niż praca dla siebie. Czy jednak nie jest tak, że pracując dla Pana Boga, pracujemy też dla samych siebie?

Po dzisiejszym spotkaniu SOWy wracałam do domu tramwajem i nawiedziła mnie myśl o mojej niegdysiejszej pracy w tzw. call center. Jak bardzo mnie wyczerpywała fizycznie, ale przede wszystkim - psychicznie i duchowo. Jak wielkie miałam moralne trudności z wciskaniem klientom kitu za pieniądze. To się zupełnie nie nadawało jako praca dla Pana Boga. Zajmując swoje stanowisko i "wydzwaniając" kolejny kontakt, trzeba było wręcz o Panu Bogu zapomnieć, bo wtedy szło choć odrobinę łatwiej (sic!).

Może dlatego o tym sobie przypomniałam, że wracałam ze spotkania, które uważam za dobre i owocne. Które wymagało ode mnie sporo pracy - nad przygotowaniem materiału, to jedno - ale drugie, ważniejsze, to praca nad sobą. Nad tym, co mogło zepsuć całość poprzez jeden szczegół. Summa summarum, przygotowania do tego jednego spotkania trwały u mnie od czwartku. Pięć dni po to, by poprowadzić dwugodzinne spotkanie o Liturgii Słowa. Nie chcę się tu gloryfikować ani kreować na męczennicę. To był czas, który mnie radował - zarówno przygotowania, jak i samo spotkanie. Chodzi mi tylko o to, że praca dla Pana Boga należy do każdego z nas, i że nie zawsze włożony w nią wkład przekłada się na jej jakość i na jej oddanie Panu Bogu.

Powraca myśl o żydowskim oddawaniu Bogu każdej czynności. I o modlitwie nieustannej.

Na początku i na końcu spotkania zawsze się wspólnie modlimy. To jedna z tych sytuacji, kiedy modlitwa czyni cuda.

poniedziałek, 25 października 2010

proście, a będzie wam dane

Prośba o modlitwę. Taka prośba zbliża ludzi. Nawet prawie obcych. Nawet ustosunkowanych wobec siebie służbowo, formalnie. Taka prośba przełamuje coś w proszącym i coś w proszonym. I jeszcze coś pomiędzy nimi.

Czytam teraz prywatne pisma Matki Teresy z Kalkuty. Zadziwiające, jak w każdym liście, niezależnie od adresata, gorąco prosiła o modlitwę w swojej intencji. Prosiła o modlitwę swojego kierownika duchowego, ale też arcybiskupa kalkuckiego, matkę generalną loretanek i siostry z tego zgromadzenia, prywatnych ludzi, z którymi w różnych sprawach się kontaktowała.

Każda prośba wymaga pokory, przyznania się przed drugim człowiekiem do własnej słabości. Jakoś łatwiej tę pokorę w sobie kształtować, prosząc ludzi o modlitwę. Kiedy proszę o coś materialnego - o pieniądze, jedzenie, ubrania - pokora może zostać przekształcona w upokorzenie (swoją drogą, to ciekawe, jak źle się to słowo kojarzy i jak negatywne ma znaczenie w zestawieniu z jego pochodzeniem). Kiedy proszę o modlitwę, jest zupełnie inaczej. Może dlatego, że w takiej prośbie zawiera się bezpośrednie wskazanie na rzeczywistość ponadludzką?

sobota, 23 października 2010

na przystanku

Stałam dziś na przystanku, czekając na kolejny spóźniający się autobus. Odmawiałam Koronkę do Ducha Świętego, przesuwając sobie w kieszeni koraliki. Kiedy wyciągnęłam rękę z kieszeni na moment - żeby sprawdzić czy aby mi jeden koralik nie uciekł - starsza, zażywna kobieta stojąca niedaleko uśmiechnęła się szeroko, szerzej nawet niż ja (co generalnie jest nie lada wyczynem). Ja też, ja też!, powiedziała, wyciągając w moją stronę rękę z kolorowym różańcem.

Tacy ci katolicy niepozorni, że ani się obejrzysz, a Cię otoczą. Ot co.

czwartek, 21 października 2010

tyle

Bo tak właściwie chodzi o to, żeby na polu wiary umieć od siebie wymagać, nie porównując się jednocześnie z innymi. Każdy ma swoją ścieżkę do Pana Boga i z Panem Bogiem. Dobrze to sobie uświadomić. Każdy inny, wszyscy równi. Od siebie mogę wymagać tylko tyle - i aż tyle - ile sama z Jego pomocą jestem w stanie zrobić. Nic ponad. I nic poniżej. Powrót do wczorajszej perykopy z Ewangelii: wiele otrzymaliśmy, więc wiele się będzie od nas wymagać. I właśnie tyle - to wiele - musimy wymagać sami od siebie. Nic ponad, nic poniżej.

środa, 20 października 2010

czuj czuj

Myślę sobie tak: jutro idę do spowiedzi i co w związku z tym? W związku z tym znowu teksty Liturgii Słowa i Liturgii Godzin mówią specjalnie do mnie.

Najpierw w Ewangelii (Łk 12,39-48): Sługa, który zna wolę swego pana, a nic nie przygotował i nie uczynił zgodnie z jego wolą, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie zna jego woli i uczynił coś godnego kary, otrzyma małą chłostę. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą. Wiem, czego Bóg ode mnie oczekuje. Że zawiodłam? Więc trzeba to naprawić przed Jego przyjściem. Nie, nie zamiatać pod dywan. Wymieść ze wszystkich kątów i wyrzucić. Sam fakt, że wiem, co mam robić, jest darem. Za ten dar trzeba się odwdzięczyć, odpowiednio go wykorzystując.

Potem w nieszporach - Psalm 27: W namiocie swoim mnie ukryje w chwili nieszczęścia, schowa w głębi przybytku (...). Tą chwilą nieszczęścia jest grzech, który łapie duszę i nie chce jej Bogu oddać. W tej chwili nieszczęścia Bóg mnie przygarnie. Przygarnia ciągle. Chowa w głębi przybytku, w najświętszym ze świętych miejsc (przybytek był miejscem w Świątyni Jerozolimskiej, w którym przebywał Bóg, w którym trzymano Arkę Przymierza, do którego najwyższy kapłan miał wstęp tylko w wyjątkowych okolicznościach). Tam właśnie mnie Pan będzie trzymał, żeby grzech nie panował nade mną. Tylko trzeba najpierw stanąć u Jego bram. On po mnie wyjdzie do tych bram, poprowadzi dalej. Tylko czekać trzeba przy bramie.

Czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy Pan wasz nadejdzie.

wtorek, 19 października 2010

suplement

Jeszcze co do poprzedniego wpisu. Pomyślałam sobie, że z tym nastawaniem w porę i nie w porę może chodzić także o to, żeby nastawać w porę i nie w porę dla samego siebie. Żeby świadczyć o Chrystusie wtedy, kiedy czujemy się na siłach, ale też wtedy, kiedy zupełnie sił na to - w naszym mniemaniu - nie mamy. Żeby podejmować pracę nad sobą i nad swoją wiarą wtedy, kiedy jasno widzimy określony cel, ale też wtedy, kiedy ten cel przesłaniają nam piętrzące się na drodze trudności. Ostatecznie to On zawsze nam sił dodaje i to dzięki Niemu pokonujemy przeszkody.

Jeśli Bóg z nami, któż przeciw nam?

niedziela, 17 października 2010

nie ustawaj

Powracając do komentowania niedzielnych czytań...

Dzisiejsze pierwsze czytanie (Wj 17,8-13) podsunęło mi myśl, że w czynieniu dobra nie jesteśmy sami. I to nie tylko dlatego, że jest z nami zawsze Pan Bóg. Także dlatego, że są wokół nas inni ludzie i dobrze jest wykorzystywać ich pomoc. Nawet kiedy nam już ręce drętwieją. Albo opadają. Albo jedno i drugie.

Psalm (Ps 121,1-8) przypomina, jak bardzo bezpiecznie jest u Boga. Nie trzeba od razu być w niebie, żeby być u Niego bezpiecznym. To może nie jest do końca tak, że z chmury wyłania się gigantyczna dłoń i osłania mnie przed nieszczęściami. Byłoby fajnie, ale trochę niepraktycznie. Jak mielibyśmy chodzić, działać, pracować, spotykać się z ludźmi i świadczyć im o Bogu, gdybyśmy byli cały czas zasłonięci taką dłonią? Bóg daje znacznie bardziej praktyczną pomoc. Taką, która nie odgradza od drugiego człowieka, ale ku niemu właśnie kieruje.

Drugie czytanie (2 Tm 3,14-4,2) w moim odbiorze wskazuje na dobrodziejstwo studiowania Pisma świętego. Wszelkie Pismo od Boga jest natchnione i pożyteczne do nauczania, do przekonywania, do poprawiania, do kształcenia w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, przysposobiony do każdego dobrego czynu. I to właśnie dzięki uważnej lekturze i wprowadzaniu Jego słów we własne życie możemy to życie odmienić. (Wiąże się to jakoś przedziwnie z tym, co pisałam w poprzedniej notce o modlitwach Zdrowaś i Ojcze nasz). I tylko dzięki Pismu będziemy mogli nastawać w porę i nie w porę, wykazywać błąd, pouczać, podnosić na duchu.

Wreszcie - Ewangelia (Łk 18,1-8). Jeśli niesprawiedliwy sędzia wysłucha prośby naprzykrzającej się mu wdowy, o ileż pewniejsze jest, że zrobi to Pan Bóg, który od tego sędziego jest nieskończenie lepszy! A inna refleksja, związana z ostatnią lekturą - nieustanna modlitwa. (Szczególne było dla mnie, że o. Marcin w dzisiejszym kazaniu mówił właśnie o ojcach pustyni i ich modlitwie nieustannej). Modlić się nieustannie to oddawać Bogu każdą wykonywaną czynność. Ciekawie wygląda to u Żydów, którzy dla wielu czynności życia codziennego mają swoiste, osobne formuły, które mają te czynności uświęcić, oddać je Bogu. Czemu my jakoś to pomijamy? (No dobrze, nie wiem, czy wszyscy - ale śmiem twierdzić, że spora część). Wspaniałym wynalazkiem są w tej kwestii akty strzeliste. Tak jakby strzałą prosto do Boga.

sobota, 16 października 2010

wieńce róż

Już po. Masa refleksji.

Do tej pory chrystocentryzm modlitwy Zdrowaś Mario i Różańca był dla mnie hasłem nie tyle pustym, co niezrozumiałym i zbyt zawiłym na wszelkie próby zrozumienia. Czasem myślałam sobie, że może chodzi o istniejące w środku słowo Jezus. Jak kulą w płot, naprawdę. Rainer Scherschel pisze mianowicie:
Poruszenie się z radości Jana w jej łonie było dla Elżbiety znakiem rozpoznawczym, że owocem łona Maryi jest Mesjasz. Nie byłoby więc błędem tłumaczyć Łk 1,42 tak, aby się uwidaczniał akcent położony w rzeczywistości na owocu łona. Przyjmując lekko zmieniony wariant przekładu (...) rdzeń Zdrowaś Mario wyglądałby następująco:
"Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan jest z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami, błogosławiony jest bowiem owoc Twojego łona".
Takie sformułowanie nie ma przeczyć temu, że Ewangelista Łukasz widzi, ocenia i czci Maryję również jako odrębną osobę.

Takie postawienie sprawy (tekstu modlitwy) bardzo mi pomogło. W takiej formie, jaką posługujemy się powszechnie, jakoś zanika ten sens: błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego. Można to zrozumieć opacznie, mianowicie - najpierw błogosławiona jest Maryja, a dopiero potem owoc Jej łona. Ewentualnie - że Oboje błogosławieni są jednocześnie. Nic z tych rzeczy. Łaska, którą ma Maryja, pochodzi od Boga i to ona sprawia, że Maryja jest błogosławiona. Jak wiele może zmienić jedno słowo!

Dopiero teraz dotarło też do mnie w pełni, że modlitwa Zdrowaś, a także Ojcze nasz, są słowami Pisma świętego. W tym kontekście zdecydowanie łatwiej zrozumieć, w jaki sposób Różaniec jest modlitwą Jezusową Zachodu. Modlitwa Jezusowa powstała z dążenia do modlitwy nieustannej, do bycia w ciągłej obecności Boga. Początkowo ojcowie pustyni medytowali nad krótkimi fragmentami z Pisma świętego, z czasem powstawały też akty strzeliste. Wielokrotne powtarzanie jednych lub drugich powodowało, że z czasem wchodziły człowiekowi w umysł, serce i w życie tak głęboko, że budowały w nim stałą gotowość modlitwy, nawet kiedy aktualnie się nie modlił. Zdrowaś, Ojcze nasz mają podobne działanie; jak dowodzi Scherschel, Zdrowaś od początku pomyślane było jako modlitwa powtarzalna. Powtarzanie słów Pisma świętego, medytowanie nad nimi - czyż w ten sposób nie buduje się w sobie gotowości modlitwy i nie przemienia się swojego życia?

W ostatnim rozdziale książki Scherschel pisze o czymś, co bardzo mnie osobiście dotknęło, ale myślę, że jest adekwatne w przypadku bardzo wielu ludzi:
Nie tylko (...) modlitwie Jezusowej grozi niebezpieczeństwo odejścia od chrystocentryzmu. Również Różaniec może się zagubić w pobożności maryjnej, stającej się celem dla siebie, do tego stopnia, że w praktyce zapomina się, iż Maryja prowadzić ma do Chrystusa. Jeśli w polu widzenia pozostaje przede wszystkim Królowa nieba i Jej siła wspomożycielska i opiekuńcza, to również gubi się charakter autentycznej modlitwy skierowanej do Jezusa.

Nie trzeba tu chyba specjalnego komentarza. W następnym akapicie Scherschel pisze, że jedynym sposobem uniknięcia takiego błędu jest mocne oparcie się w modlitwie różańcowej na Piśmie świętym, zwłaszcza na Nowym Testamencie.

Chciałabym tu przytoczyć legendę o mnichu i wieńcach róż, która w piękny sposób mówi o powstaniu modlitwy różańcowej. Jest ona jednak długa i nie chcę Czytelników nużyć rozmiarem wpisu :), a przy tym - niech to będzie zachęta do sięgnięcia po tę książkę i zapoznania się z historią i znaczeniem Różańca.



Właśnie mi się skojarzyło - kiedy napisałam o wieńcach róż - że przecież Mała Tereska mówiła o sobie, że z nieba będzie sypać deszcz płatków róż, czyli łask Bożych, dla tych, którzy będą się o to modlili i tego potrzebowali :)

piątek, 15 października 2010

na rozluźnienie :)

Fragment książki pt. Różaniec. Modlitwa Jezusowa Zachodu (pisałam o niej niedawno), który bardzo mnie dziś pobudził:
(...) Ludolf wyraża następnie pogląd, że istnieje różnica między Imieniem Jezus a Imieniem Chrystus. Właściwym i wyższym imieniem jest Jezus, podczas gdy Chrystus to tylko nomen commune (imię ogólne). Imię Chrystus określa teraźniejszy zbawczy porządek łaski i sakramentów, imię Jezus należy natomiast do przyszłego porządku niebieskiej chwały. Co więcej, Ludolf wzmacnia jeszcze tę osobliwą myśl, będącą wprost odwróceniem pierwotnej treści, posuwając się do następującego rozważania: "Jak tu dzięki łasce chrztu nazywają nas od Chrystusa chrześcijanami, tak w niebieskiej wspaniałości sam Jezus nazwie nas jezuitami, czyli zbawionymi przez Zbawiciela". Choć tak zadziwiająca, myśl ta może miała znaczenie dla kultu Jezusowego Imienia; może i zbieżność z późniejszym brzmieniem nazwy członków Towarzystwa Jezusowego nie jest przypadkowa.

:)

Ogólnie polecam tę książeczkę autorstwa Rainera Scherschela. Kiedy już ją skończę, podzielę się refleksjami.

środa, 13 października 2010

więcej

Nic nie poradzę na to, że Liturgia Godzin jest tak wspaniałą sprawą. I że naprawdę ciężko się nią nie zachwycać. Nawet wtedy, kiedy wszystko się zwraca przeciw jakiemukolwiek zachwytowi. A może właśnie szczególnie wtedy...

Dzisiejsze nieszpory i Psalm 139. Przytoczę urywki, które zachwyciły mnie tym razem:
Z daleka spostrzegasz moje myśli (...).

Ty ze wszystkich stron mnie ogarniasz
i kładziesz na mnie swą rękę.

Gdzie ucieknę przed duchem Twoim?

(...) gdybym zamieszkał na krańcach morza,
tam również będzie mnie wiodła Twa ręka
i podtrzyma mnie Twoja prawica.

Jeśli powiem: "Niech więc mnie ciemność zasłoni
i noc mnie otoczy jak światło",
to nawet mrok nie będzie dla Ciebie ciemny (...).

Nie byłem dla Ciebie tajemnicą,
kiedy w ukryciu nabierałem kształtów,
utkany we wnętrzu ziemi.

Przeniknij mnie, Boże, i poznaj moje serce,
doświadcz mnie i poznaj moje myśli.
I zobacz, czy idę drogą nieprawą,
a prowadź mnie drogą odwieczną.

Jakim robaczkiem jestem wobec Jego majestatu. I jak bardzo mogę Mu zaufać. W gruncie rzeczy nie ma się czego bać, nie ma się czego wstydzić, bo On wie wszystko. Wszystko i jeszcze więcej. I wie to w taki sposób, że przez tę Jego wiedzę wcale nie chce się od Niego uciekać, ale właśnie jeszcze się tęskni za Jego obecnością.

poniedziałek, 11 października 2010

świece i cóż?

W październikowym numerze miesięcznika W drodze znajduje się felieton o. Jana Góry OP, twórcy Spotkań Lednickich i paru innych rzeczy. Zatytułowany enigmatycznie - Świece - traktuje o świecach z VI Światowego Dnia Młodzieży, który odbył się na Jasnej Górze w 1991 roku. Nie pisałabym na ten temat, gdyby nie to, że ów felieton leje wodę na młyn mojego stosunku do o. Góry, któremu dałam wyraz kilka dni temu w rozmowie z koleżanką z DA.

W swoim felietonie o. Góra rozpamiętuje to właśnie spotkanie młodych na Jasnej Górze, dając upust pozytywnym emocjom (żeby nie powiedzieć - uwielbieniu) dla osoby Jana Pawła II (patrz dwa wpisy niżej). Wspomina, patrząc na świece, które się wtedy paliły. Z jakiegoś powodu robi z nich symbole - czego, to już trudno określić, bo sam o. Góra wyjaśnia to bardzo mgliście. Wystarczy sięgnąć po odpowiednie książki (choćby Świat symboliki chrześcijańskiej s. Dorothei Forstner), żeby zrozumieć, czym naprawdę są symbole chrześcijańskie. Po cóż pozorować?

W zasadzie nie wiadomo (przynajmniej ja nie mogę dociec), do czego poprzez odniesienie do tych świec autor zmierza. W ostatnim akapicie pisze tak:
Moje myśli wracają tam, na jasnogórski szczyt, do tej rozśpiewanej młodzieży, do tego morza ognia, które zapalili harcerze pod dowództwem naszego Jędrzeja. A piszę to dlatego, aby donieść i ogłosić, że ten ogień nie zgasł. On płonie nie tylko jako wspomnienie przeszłości, ale jako zapowiedź przyszłości, która należeć będzie do tych, którzy zdołają przekazać młodemu pokoleniu ten płomień życia i nadziei.

Złote myśli rodem z książek Paulo Coelho (czytywałam za młodu, więc nie jest to gołosłowie). Smutne, że człowiek dorosły, inteligentny i z wielkim doświadczeniem życiowym posługuje się taką retoryką. Działanie uwodzące tłumy (czego dowodem jest popularność książek Coelho). Wypada zapytać zgodnie z myślą ostatnich rekolekcji: co to wnosi w rzeczywistą wiarę? Rozbudza uczucia, sprawia przyjemność, zachęca do niewyszukanej refleksji, której zwieńczeniem jest potulne pokiwanie głową nad mądrością autora. Nie wnosi nic nowego - ubiera ciągle te same myśli w coraz zgrabniejsze i powabniejsze słowa. Pozwala nie myśleć samemu, daje gładkie zastępniki. (Surogaty, jak by to powiedział Tischner).

Powraca do mnie myśl z owej rozmowy, do której tę notkę odnoszę. Na ile dzieła o. Jana Góry przybrały karykaturalne formy przez przypadek, przez niezrozumienie intencji twórcy, przez nieuświadomienie, a na ile ta karykaturalna forma jest pierwotnym zamierzeniem o. Góry, co byłoby bardzo smutne z punktu widzenia troski o rozwój wiary opartej na rozumie?

niedziela, 10 października 2010

wyjątkowo

Dziś wyjątkowo nie o Słowie Bożym przeznaczonym na tę niedzielę. Dziś będzie cytat z książki, którą obecnie kończę - Tomasza Terlikowskiego Bogobójcy czy starsi bracia. Myśliciele rosyjskiego prawosławia wobec judaizmu. Myślę bowiem, że jeszcze długo trzeba będzie głośno o tym mówić, nachalnie o tym przypominać. Są to słowa patriarchy Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej Aleksego II:
(...) On - Istniejący - jest Bogiem i Ojcem wszystkich, a my wszyscy jesteśmy braćmi, bowiem stanowimy dzieci Starego Przymierza zawartego na Synaju, który w Nowym Testamencie, jak wierzymy my - chrześcijanie - został odnowiony przez Chrystusa. Te dwa przymierza stanowią dwa stopnie jednej i tej samej religii bogoczłowieczeństwa, są dwoma momentami jednego bosko-ludzkiego procesu. W tym procesie ustanawiania przymierza między Bogiem a człowiekiem Izrael stał się narodem wybranym, któremu zostały przekazane Prawo i Prorocy. To przez niego od Przeczystej Dziewicy Maryi przyjął swoje "człowieczeństwo" wcielający się Syn Boży. Ta więź krwi nie zostaje zerwana i nadal trwa również po narodzeniu Chrystusa... I dlatego my, chrześcijanie, powinniśmy odczuwać i przeżywać to Jego pochodzenie jako przyłączenie do niewysławialnej tajemnicy widzenia Boga

Cóż więcej można powiedzieć w tym temacie?

P.S. Książka o Różańcu już wypożyczona i zaraz zabieram się za czytanie :)

sobota, 9 października 2010

na Dzień Papieski

Trafiłam dziś na artykuł w Rzeczpospolitej, dotyczący Jana Pawła II i Dnia Papieskiego. Przez ten artykuł przeziera momentami ta jakaś narodowa histeria na punkcie naszego papieża, umiłowanego sługi Bożego i tak dalej, i tak dalej. Opisywany Dzień Papieski, razem z jego genezą i skutkami, jest dla mnie wybuchem miłości do Jana Pawła II, tylko że ten wybuch doprowadza społeczeństwo do takich mdłości, że nie może się powtarzać częściej niż raz do roku. (No, od śmierci Jana Pawła II już dwa razy do roku).

Chciałabym, żeby było jasne: uważam Jana Pawła II za człowieka o niezwykłym potencjale, mądrości, świętości nawet. Nie oznacza to jednak, że mam bezkrytycznie patrzeć, jak robi się z niego polskiego bożka, którego przesłanie mamy realizować czy kultywować. Słowa, które we wspomnianym artykule uznawane są za przesłanie Jana Pawła II, są tak naprawdę słowami Chrystusa, Jego przesłaniem, Jego oczekiwaniem wobec nas. I to Jego właśnie oczekiwanie mamy spełnić, na Jego wołanie odpowiedzieć. Pontyfikat Jana Pawła II wiele zmienił i Pan Bóg nie powołał Karola Wojtyły bezcelowo czy przypadkowo. Jan Paweł II wiele przypomniał, wiele uświadomił, wiele odświeżył, wiele dopowiedział. Jego przesłanie jest jednak tylko i wyłącznie głoszeniem Słowa, które zostało wypowiedziane przed wiekami. To na tym Słowie powinniśmy się skupiać.

Przypominam sobie, że jako gimnazjalistka pisałam esej o księdzu Popiełuszce na konkurs pod hasłem Zło dobrem zwyciężaj. Jako nieuświadomione jeszcze wówczas stworzenie nie miałam pojęcia, że autorem tych słów nie jest ksiądz Jerzy. Nie miałam pojęcia, że jest to cytat biblijny i parę lat po tym konkursie mocno się zdziwiłam tym faktem. Obawiam się, że ze słowami Jana Pawła II może być podobnie. Wprawdzie wypowiedź o kremówkach nie zostanie potraktowana jako nowy dogmat, ale wiele innych - np. Nie lękajcie się - jako mądre, ponadczasowe i uniwersalne mogą zostać przypisane jego osobie. Obawiam się zatem, że dojdzie (a wydaje mi się, że dochodzi już teraz w niektórych przypadkach) do zafałszowania. Zafałszowania z jednej strony wspomnienia o osobie i duchowości Jana Pawła II; z drugiej strony znacznie gorszego zafałszowania Słowa Bożego.

Obserwując to, co się w naszym polskim kociołku gotuje w związku z Janem Pawłem II, myślę sobie, że chyba za bardzo jesteśmy skupieni na swoich wadach, niedociągnięciach, małostkach. Kiedy wreszcie zjawia się ktoś, kto wybija się ponad, rzucamy się, by go hołubić i wynosić jeszcze wyżej. Jeśli ta diagnoza jest trafna, to pozostaje tylko zaapelować o przyhamowanie i mądre wykorzystanie nauczania i charyzmatu Ojca Świętego Jana Pawła II. Takie ekscesy, jak ornat papieski, ornat z wizerunkiem Jana Pawła II albo z wizerunkami świętych kanonizowanych przez (sic!) naszego Papieża Jana Pawła II... cóż, nie wskazują na świadomość, co Jan Paweł II niósł Kościołowi i co mu dawał. Trzeba pamiętać, że skoro takie ornaty pojawiają się w ofercie sklepów, to jednak jest na nie zbyt. Ktoś z nich korzysta. Histeria nie jest wymysłem niepokornych.

Na ostatek mogę chyba napisać, że jedynym aspektem, w którym można by tolerować takie rozdmuchiwanie czci dla Jana Pawła II może być fakt, że przyczyni się to do jej usankcjonowania i kultywowania w przyszłości. Inna sprawa, czy chcemy, żeby Jan Paweł II pamiętany i czczony był jako lokalny bożek, który więcej przyniósł Polsce niż Kościołowi.

piątek, 8 października 2010

koniec z kwikiem!

Jakoś tak się złożyło (kto by się spodziewał!), że mamy październik, miesiąc Różańca świętego, a jak już pewnie wspominałam, moja pobożność maryjna leży i kwiczy, podobnie jak modlitwa na różańcu. Jednakowoż dzisiaj w duszpasterstwie odmawialiśmy (właściwie -łyśmy) wieczorem Różaniec i dotarło do mnie w pełni, że to jest rzeczywiście modlitwa chrystocentryczna. Jestem pod wielkim wrażeniem tego odkrycia. Jakby tego było mało, moja współodpowiedzialna, kiedy siedziałyśmy z o. Marcinem w naszym Dominikowym lektorium, podsunęła mi książkę o Różańcu jako modlitwie Jezusowej. Lista lektur musi zatem przeżyć kolejny przeskok o jedno miejsce w tył. Pora się zabrać za zgłębianie Różańca. Wymawianie się kwiczącą pobożnością maryjną czy jakąkolwiek inną w niczym tu nie pomoże. Ot co!

wtorek, 5 października 2010

dobre szybko się kończy

Rekolekcji dzień trzeci i ostatni.

I jakoś ciężko mi dziś było. Słuchać, uważać, przyswajać. O czymś myślałam i nie wiem, o czym. Coś kojarzyłam i nie pamiętam, co. Miałam kilka pomysłów na tę notkę, a już ich nie mam. W każdym razie rekolekcje na dobry początek powinny się stać rzeczywistym początkiem. Jakiejś nowej pracy - nad sobą, nad swoją wiarą, nad życiem duchowym.

Trochę mam za złe ojcu Pawłowi, że wytykał masę błędów, mnóstwo złych rzeczy, natomiast niewiele stawiał pozytywów, mało wskazywał dobrych dróg. No i zgadzam się z Martą w uwadze o prześmiewczej retoryce, chociaż myślę, że to nie było całkiem nieuzasadnione. Taką przyjął konwencję, czy trafioną - sprawa dyskusyjna, ale myślę, że do wielu osób w ten sposób się skutecznie dociera.

Na wielu poprzednich rekolekcjach mówiono o konkretnych książkach, które warto przeczytać, które dany problem naświetlą, pomogą rozwiązać, pomogą przemyśleć. Tym razem, poza piosenkami Kaczmarskiego, nic takiego nie dostaliśmy. Czuję się trochę jak dziecko, które się prowadzi za rączkę i nagle puszcza, żeby dalej szło drogą, którą się dla niego przewidziało, ale bynajmniej nie pokazało.

Kiedy teraz piszę, że coś czuję, to momentalnie przypominają mi się wszystkie słowa ojca Pawła na temat tego, jak niewłaściwe jest skupianie się w kwestii wiary na uczuciach. Myślę sobie, że nie można popadać w drugą skrajność. Uczucia są ważne - mówią przecież o tym, co się wewnątrz człowieka dzieje. Jeśli je zignorujemy, to wyjdzie z tego naprawdę ciężka sprawa. Ojciec Paweł coś o tym wspominał, ale wydaje mi się, że robił to jakoś nieudolnie, a może nawet li tylko z potrzeby przyzwoitości.

Przypomina mi się, co mówiliśmy na jednej z sesji formacyjnych podczas wyjazdu odpowiedzialnych. Próbując wyrazić, czym jest wiara, moja grupa uznała (przy moim niemałym wkładzie), że wiara jest czymś różnym zarówno od sfery uczuciowej, jak i sfery rozumowej. Nie da się, a więc nie można jej sprowadzać do jednego albo drugiego porządku. I tego (przynajmniej na razie) będę się trzymać.

poniedziałek, 4 października 2010

uwagi

Rekolekcyjnie.

Jak to dobrze, że wreszcie ktoś głośno mówi o niebezpieczeństwie psychologizowania. O tym, że wiary nie można zastępować psychologią. Że życie duchowe i życie emocjonalne toczą się na różnych płaszczyznach, a stawianie jednej w miejsce drugiej może prowadzić do dramatu, a czasem nawet tragedii.

Dzisiaj na tapecie była Piosenka zza miedzy. Diagnoza naszej polskiej pobożności. A remedium na błędy i wypaczenia ojciec Paweł znajduje w... uwadze. Przytaczał słowa ojców pustyni. Czym jest uwaga. Dlaczego jest tak ważna. Jak ją osiągnąć. Myślę, że trzeba nad tym popracować.

Pozostaje czekać na jutro.

Dla zainteresowanych - nagrania kazań i konferencji znajdują się na stronie naszego duszpasterstwa.

niedziela, 3 października 2010

z bardem

Dziś zaczęliśmy rekolekcje na dobry początek. Głosi je o. Paweł Gużyński OP. Myśl przewodnia: Późno mądrość przychodzi. Opierać się będziemy na tekstach piosenek Jacka Kaczmarskiego; temat rekolekcji pochodzi z piosenki Jan Kochanowski. O niej też była mowa dzisiaj. Przytaczam tekst (za teksty.org) do przemyślenia:

Tak nas Panie obdarzasz, wżdy nam zawsze mało -
Za nic mamy - co mamy, więcej by się chciało.
A przecież ni nam życia ni geniuszu starcza
By skorzystać z bogactwa samej duszy skarbca.
Za to ciało gnębimy, jakby wieczne było:
Krwią wojenny trud płaci, potem zrasza miłość
Aż i w końcu niezdatne do snu ni kielicha;
Trzeszczy, cieknie i śmierdnie, wzdyma się i wzdycha.
Nie zachwycą już nas wtedy szczodre dary boże.
Bośmy kochać to nawykli, z czego czerpać możem.

Późno mądrość przychodzi
Czego pragnąć się godzi.
Ale próżno żałować
Czego nie szło zachować.

Przypomina pergamin i cielęca skóra
Że i drzewiej wiedziano - co teraz skrobią pióra.
Krom grosiwa i jadła i chybkiej obłapki
Zawżdy człeka kusiły te same zagadki:
Po swojemu się każdy ze Stwórcą pasował,
A co siebie nadręczył, innym krwi popsował,
Własnym myślom nie ufał, życie sobie zbrzydził,
Bał się swojego strachu i wstydu się wstydził,
Lubo jako my się cieszył - czym? - nie miał pojęcia
I umierał taki mądry jak był w czas porczęcia.

Żak profesorom krzywy
Martwych nie słuch żywy,
Nie wyciągają wnuki
Z życia dziadów nauki.

Kto cnotami znudzony, nieufny nadziei,
Swoich kroków niepewny - do dworu się klei.
Tam wśród podobnych sobie może się wyszumieć
A przy tym w nic nie wierzyć, niczego nie umieć:
Prałat karci opojów - sam jeszcze czerwony,
Złodziej kluczem potrząsa do skarbca Korony,
Kanclerz wspiera sojusze na ościennym żołdzie,
Mędrcy przed głupotą łby schylają w hołdzie.
Wiem - bo byłem sekretarzem u Króla. Do czasu
Nim wolałem się pokłonić władzy Czarnolasu.

Dwór ma swoje zalety:
Po komnatach - kobiety,
W radach szlachta zasiada
Jeno nie ma z kim gadać.

Kto i bawić się umiał i nie bał się myśleć
Temu starość nie straszna pod lipowym liściem.
Miło dumać wśród brzęku pszczół nad bytowaniem -
Czy się zboża wykłoszą, a czy kuśka stanie,
Czy w powszechnej niezgodzie kraj się znów pogrąży.
Czy się księgę ostatnią w druku ujrzeć zdąży,
Która gwiazoa na niebie - (moja) ta co spada,
Czy ta nad widnokręgiem, co jutrzenką włada?
Tylu bliskich i dalekich dzień po dniu odchodzi
A ja żyję w lat bogactwie, co mi schyłek słodzi...

Im mniej cię co dzień, miodzie -
Tym mi smakujesz słodziej:
I słońcem i księżycem,
Rozkoszą nienasyceń,
Szczodrością moich dni
- Dziękuję ci.


Pozostaje mi tylko prosić o modlitwę - za o. Pawła o mądrość - i za nas, studentów, o otwarte serca i umysły.

frustrujące czekanie

Pierwsze czytanie - prorok Habakuk (Ha 1,2-3;2,2-4). Myślę sobie, że to trochę frustrujące. Człowiek się tu skarży Bogu, jak to mu źle, jaka krzywda mu się dzieje, a Bóg odpowiada: spokojnie, w swoim czasie to się odmieni, poczekaj, zmiana przyjdzie szybko. No tak, ale co znaczy szybko dla Boga, który jest wieczny? Może to znaczyć coś całkiem innego niż dla nas, żyjących według praw czasu. Frustrujące jest to, że zamiast krzywdzie wiernego zaradzić od razu, Bóg każe mu czekać. Czekać na nie-wiadomo-co, które nie-wiadomo-kiedy nastąpi.

I na to - pięknie dobrany refren psalmu (Ps 95,1-2.6-9): Słysząc głos Pana, serc nie zatwardzajcie. Dobra, Bóg nie mówi wprost, nie daje łatwej odpowiedzi. Ale mówi, tak? Mógłby milczeć i śmiać się w skrytości z mojej słabości. Wybrał jednak mówienie do mnie. Trzeba mi się z tego radować, a nie zamykać i obrażać.

Drugie czytanie - św. Paweł pisze do Tymoteusza (2Tm 1,6-8.13-14). Z tego fragmentu wybijają się słowa: abyś rozpalił na nowo charyzmat Boży, który jest w tobie. Bóg już mi dał ten charyzmat, teraz moim zadaniem jest o niego dbać, rozpalić go, żyć nim. Swoją drogą, trudnym pojęciem jest ten charyzmat w dzisiejszych czasach. Tutaj jednak św. Paweł mówi o danym nam przez Boga duchu miłości, mocy, trzeźwego myślenia. A wiarę nazywa dobrym depozytem. Dobrego depozytu trzeba strzec. Dodajmy, że z pomocą Ducha Świętego, który w nas mieszka.

Ewangelia (Łk 17,5-10), podobnie jak czytanie z Habakuka, ma w sobie coś frustrującego. Apostołowie proszą o przymnożenie im wiary, a Jezus na to wytyka im, że ich wiara jest mniejsza od ziarnka gorczycy. W moich relacjach z rodzicami (ale nie tylko z nimi) najbardziej nie lubię, kiedy o coś proszę ze szczerego serca, uznając swoją małość z powodu danego niedostatku, a oni mi to jeszcze wypominają; odbieram to zawsze jako takie a nie mówiłem?, chociaż często nikt nic wcześniej na ten temat nie mówił. Chrystus zachowuje się tu podobnie. I zaraz potem odwraca kota ogonem, zaczyna mówić o służeniu. Trudno to zrozumieć. Myślę jednak, że można tę scenę zinterpretować w ten sposób: to Bóg jest tym, który ma sługi i zamiast zaprosić je do stołu, posyła je na dalsze służenie. Ich zadaniem jest pokora, wykonywanie poleceń ze świadomością, że zaspokojenie ich własnych potrzeb przyjdzie z czasem. Tymi sługami, rzecz jasna, jesteśmy my. Są nimi Apostołowie, którzy proszą o przymnożenie wiary. To frustrujące, że zamiast im tej wiary przymnożyć, zgodnie z ich prośbą, Jezus posyła ich na dalsze służenie. Macie to, co macie, musicie teraz to dobrze wykorzystać. Pięknie się to łączy ze słowami św. Pawła do Tymoteusza: abyś rozpalił charyzmat Boży, który jest w tobie. Owoc przyjdzie później, tak jak w sytuacji Habakuka. Nie-wiadomo-kiedy. Jesteśmy w o tyle lepszej sytuacji, że mamy jakieś, mniej bądź bardziej mgliste, pojęcie - CO. Do tego czasu mamy żyć tym charyzmatem, który został nam dany. Pracować na rzecz Boga, który nam odda za naszą pracę. W swoim czasie. Cierpliwości.

sobota, 2 października 2010

zaadoptuj

Dziś za sprawą jednego ze znajomych ojców dominikanów trafiłam na pewien blog, którego idea bardzo mi się spodobała. Wydaje mi się, że mało jest wśród wiernych takich intencji. Jakoś łatwiej się modlić za siebie, za rodzinę, za przyjaciół, nawet za szefa czy współpracowników niż za kapłana. A kapłan tak bardzo tej modlitwy potrzebuje! Myślę sobie o innym znajomym ojcu, który obecnie przeżywa pewne trudności, jest na dłuższym urlopie od zakonu. Czy to dlatego, że w pewnym momencie zabrakło kogoś, kto by się za niego modlił?

Nie zdecydowałam jeszcze, czy sama wezmę udział w tej akcji. Moje zobowiązania wobec znajomych ojców są wiadome Panu Bogu, mi i, ewentualnie, samym zainteresowanym. Moja współodpowiedzialna mówi, że nie ma ochoty informować całego świata o zobowiązaniach podjętych w sumieniu. Coś w tym jest. Jednakowoż sam pomysł Duchowej Adopcji Kapłanów jest niesamowicie ważny. Nawet jeśli nie przyciągnie wielu, którzy się wpiszą, to myślę, że naprawdę wielu otworzy oczy na kwestię modlitwy za kapłanów. Bardziej niż zakończony rok św. Jana Marii Vianneya.

piątek, 1 października 2010

małą drogą

Wspominamy dzisiaj św. Teresę od Dzieciątka Jezus i Świętego Oblicza. Mała Tereska, która została ogłoszona Doktorem Kościoła. Młodziutka w chwili przyjęcia do Karmelu i niewiele starsza w chwili śmierci. Pozostawiła po sobie sporo pism, a w sercach sióstr z klasztoru w Lisieux - wiele wspomnień. Została mistrzynią nowicjuszek już trzy lata po złożeniu ślubów (źródło). Umartwiała się, a potem cierpiała z powodu złego stanu zdrowia, a jednak ciągle była uśmiechnięta. Ilekroć czytam jej myśli, wyjątki z listów, jestem jednocześnie zachwycona i przerażona. Zachwycona jej dojrzałością i mądrością. Przerażona tym umiłowaniem cierpienia. Tylko Boży człowiek może tak myśleć. W naszych, czysto ludzkich kategoriach, jest to uznawane za chorobę.

Myślę sobie o słowach, które kiedyś, jeszcze w licealnych czasach, od kogoś usłyszałam. Że człowiek wiary w zasadzie jest szalony i o ile jego wiara jest naprawdę wielka, powinien być za szalonego uważany. I nie musi się tego bać. Tak, w wierze jest coś szalonego, coś wykraczającego poza ogólnie przyjęte normy. Może dlatego tę wiarę próbuje się teraz zniszczyć - w imię ujednolicenia społeczeństwa. Każdy inny, wszyscy równi. Ładna teoria, z praktyką już gorzej. A Małej Teresce wcale nie zależało, żeby być równą z kimkolwiek. Chciała być inna, żeby móc być blisko swego Oblubieńca. Tylko na Nim jej zależało. Ile razy czytam te urywki, tyle razy chcę ją naśladować - bo ona naśladowała Chrystusa, do Niego dążyła. Zapatrzona tylko w Niego. Trudno taki model realizować w życiu poza klasztorem, ale ile z niego można urzeczywistnić, jeśli się naprawdę chce!

Byłam dziś na imieninowej imprezce Małej Tereski (znaczy - na Mszy świętej) we Wrocławiu, u karmelitów na Ołbinie. Czytania były inne niż to przewiduje kalendarz liturgiczny - świąteczne. Pierwsze czytanie - z 1 Listu św. Jana - o trwaniu w miłości i w Bogu. Ewangelia - Mt 11,25-30 - o objawieniu Tajemnicy prostaczkom i pociesze dla utrudzonych. Właśnie tak Tereskowo. Im kto bardziej zbliża się do Boga, tym prostszym się staje, jak napisała Mała Tereska.

Przez ostatnie dni moi przyjaciele i ja modliliśmy się w mojej intencji nowenną za wstawiennictwem Małej Tereski, którą już kiedyś tu przytaczałam. Pomogło. Jakże jest wielka potęga modlitwy! Można by rzec, że jest to królowa, która w każdej chwili ma wolny przystęp do króla i może uzyskać wszystko, o co prosi.