Siedząc dziś na uczelni w czasie okienka, mimowolnie byłam świadkiem rozmowy kilkorga obcych mi osób. Podczas gdy ja próbowałam się skupić na lekturze Fromma (o tym, być może, kiedy indziej), oni gadali o różnych, mniej lub bardziej związanych z filozofią rzeczach. W pewnym momencie rozmowa zeszła na kupowanie ciuchów i jedna z siedzących tam dziewczyn wyznała bez cienia żenady: Bo wiecie, ostatnio weszłam do lumpeksu i nie miałam w ogóle kasy, a były tam takie ciuchy, które normalnie musiałam mieć! No i wzięłam je do przymierzalni, wrzuciłam do torebki i wyszłam. (Mi osobiście szczęka opadła, więc zręcznie udałam, że to od ziewania). Jej znajomi byli zaskoczeni tą historią; jeden z chłopaków powiedział, że ukradła - i ona się zgodziła, powtarzając to słowo kilkukrotnie. Potem ten sam chłopak powiedział, że kradzież to kradzież, więc owa dziewczyna jest złodziejką. Na te słowa święcie (sic!) się oburzyła: Ukradłam tylko dwie rzeczy, to znaczy, że jeszcze nie jestem złodziejką!
Teraz, z dystansu, mogę tylko zapytać: gdzie leży granica, poza którą można już będzie nazwać tę dziewczynę złodziejką?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz