Długi weekend. Długi czasowo i długi mentalnie. Dobry w jakiś przedziwny sposób.
Najpierw ślub Znajomych. Ślub, podczas którego znowu, znowu śpiewanie było przede wszystkim służbą. Ślub, który był tak naturalną konsekwencją tego, co widziało się przez ostatnie miesiące, lata, że trudno sobie wyobrazić, by mogło go nie być.
Potem bieg do domu po bagaż i na dworzec, żeby dołączyć do młodzieży i ojca w Wilkanowie. Perypetie pociągowe, zakończone sukcesem. Komitet powitalny w Bystrzycy Kłodzkiej, stamtąd autem do Wilkanowa. I cztery dni... jak to nazwać? Cztery dni obserwowania się nawzajem, nawiązywania niteczek kontaktu. Nie jestem najlepszym pedagogiem i czas coś z tym zrobić. Pod względem duchowym ten wyjazd dał mi jedną bardzo, ale to bardzo ważną rzecz: pokazał, jak bardzo przez ostatnie lata dojrzałam w wierze, jak bardzo się zmieniłam pod tym względem. Także - ile jeszcze przede mną.
Oraz - jak wiele można dać innym ludziom, kiedy ma się już tę odrobinę. Spotkanie ze Słowem Bożym w grupach - lectio divina - trzeba się nauczyć mówić o Panu Bogu - bez moraliny - cztery dziewczyny w wieku licealno-gimnazjalnym i ja - godzina jak z bicza strzelił. Tylko Ewangelia na tę niedzielę (na dzisiaj). Miałam tu zapisać te myśli, które się pojawiły w rozmowie, ale myślę sobie, że może jednak powinny zostać niespisane.
Na koniec - podróż powrotna i pociągowe rozmyślania tym razem skupione w rozmowie z ciut ode mnie starszym chłopakiem, z którym najpierw rozmawialiśmy o filozofii, a potem o Bogu, wierze, religii. Pod koniec tej rozmowy powiedział, że jestem pierwszą osobą, która ma inne zdanie od jego własnego. Wygląda więc na to, że mówienie, które obok robienia pierogów i śpiewania (w tej kolejności) wychodzi mi najlepiej, może być moim sposobem apostolstwa. Jasna sprawa, że nie jedynym. Ale tym najważniejszym?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz