wtorek, 19 lutego 2013

zabiera strach

Krótka wyprawa w góry. Śnieg, śnieg, śnieg. Idziemy szczytem. Śnieg, śnieg, mgła. Mgła, towarzysząca nam właściwie od samego dołu, teraz nabiera nowej gęstości. W zasadzie nie można odróżnić bieli śniegu od bieli mgły. Idziemy jakby zawieszeni w próżni, tylko śnieg pod nogami przypomina, że jest jakaś granica tej bieli. Idziemy w zasadzie każde sobie, bo wiatr, wzmagający się coraz bardziej, skutecznie uniemożliwia rozmowę. Punktem odniesienia są tylko tyczki wbite wzdłuż szlaku. Idziemy.

Pierwsza myśl jak błyskawica. Zaraz zacznie się jakaś potworna zamieć. Kiedy zaczynaliśmy drogę, wszystko było w porządku, ale wiadomo, w górach wszystko się może nagle zmienić. Wiatr się wzmaga. Jakiś samonakręcający się strach ściska mnie za gardło.

Druga myśl jak wysoka ściana. Panie Boże, przecież jesteś. Nie pozwolisz, żeby nam włos z głowy spadł. W Tobie nasza nadzieja. W Twoich rękach wszystko. I my, i ten szlak, i ten śnieg, i ten wiatr. Rób co chcesz, byle po Twojemu.

Zakończenie tej wędrówki nie jest jakoś spektakularnie cudowne. Wiatr nie ucichł, mgła nie rozstąpiła się przed nami, śnieg nie stopił się od Boskiego powiewu. Dotarliśmy w tych samych warunkach do punktu, z którego już dość stroma droga w dół prowadziła nas do schroniska. Im niżej, tym mgła była rzadsza, ale nie miało to chyba wiele wspólnego z ponadnaturalną Bożą ingerencją. Słońce, które ostatecznie prawie się przebiło przez mgłę i chmury (a, jak wiadomo, prawie robi wielką różnicę), też raczej nie.

A jednak jakoś Pan Bóg szedł z nami przez cały ten czas, odkąd Mu się przypomniałam :) Jezus mówi ci, że miłość ta zabiera strach, zabiera strach, zabiera strach... - tym razem chyba wręcz dosłownie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz